Czytam „wkurzone” teksty mojej koleżanki z łamów JaNauczyciel’ka, Beaty Wermińskiej, dobrze oddające stan emocjonalny sporej części przedstawicieli naszej profesji, podzielam tę jej frustrację, współodczuwam złość, gniew, zniechęcenie, ale już nie podtekstowe zdziwienie opisywaną sytuacją. Mam wrażenie, że to w dużej mierze owo wieczne, niemal zupełnie retoryczne wkurzenie jest znaczącą częścią odpowiedzi na stawiane przez nią pytania. Pytania w rodzaju „Dlaczego z mistrza staliśmy się dziadami?

Dlaczego zamiast być przewodnikiem, za którym podążają inni, staliśmy się kwilącym kundlem z podwiniętym ogonem, którego wszyscy przeganiają, lżą i kpią, a my i tak merdając ogonem czekamy na ochłap z pańskiego stołu?” Pytania, na które wszyscy znają jakieś swoje własne odpowiedzi, ale ani myślą składać ich w całość. Nie chcemy znać prawdy albo przynajmniej jej wiarygodnego przybliżenia? Chyba właśnie tak jest, bo mam wrażenie, że wnioski, które Autorka wysnuwa w swoim ostatnim wpisie przejdą zupełnie bez echa, albo zostaną skwitowane wzruszeniem ramion. Co jeszcze bardziej prawdopodobne, zostaną przykryte afektowaną paplaniną o „nowym paradygmacie” i wyższości miękkich kompetencji nad jakąś tam nauką. Nie sądzę, by akurat moje wsparcie tę sytuację miało zmienić, ale być może potrzebne jest mocniejsze wyartykułowanie przyczyn mizernej kondycji naszego zawodu.

Sam wielokrotnie wałkowałem jego bolączki i sam ich doświadczam, przeżywałem te rozterki i wciąż je analizuję, więc wydaje mi się, że jestem przez to uprawniony do gorzkiego obiektywizmu, a przynajmniej do sugestii, że my, nauczycielki i nauczyciele, sami współtworzymy retorykę, przez pryzmat której jesteśmy postrzegani przez społeczeństwo. Tak, koleżanki i koledzy, to my w dużej mierze tworzymy język (i obraz), którym jesteśmy potem opisywani, a niejednokrotnie szkalowani. Staliśmy się bohaterami i ofiarami mitologii, w którą chyba uwierzyliśmy tak mocno, że jesteśmy zdziwieni, kiedy okazuje się, że nikt już poza nami nie traktuje jej serio. Jednocześnie, nie zauważamy, że wybrana (zastana? zwyczajowa?) retoryka pozycjonuje nas jako bezwolne, bierne, wiecznie zdziwione realiami ofermy, życiowe kaleki nie mające nic do gadania w sferze, której są newralgiczną częścią. Nie przysparza to nam ani popularności, ani poważania dla wykonywanego zawodu. Nikt nam nie współczuje i nikt nie traktuje poważnie ani naszych wysiłków, ani utyskiwań.

Żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak się dzieje, powinniśmy wreszcie wziąć poprawkę na fakt, że wobec powszechnej świadomości bonusów, jakie niesie ze sobą wykonywanie naszej pracy, mało kto wyobraża sobie, że są ludzie naprawdę skłonni, za tak żałosne pieniądze, wykonywać wszystkie te czynności, które w desperacji wymieniamy. To się im po prostu nie mieści w głowie i chyba trudno się temu dziwić. Niedowierzają (sam często nie wierzę), bo wymyka się to ich doświadczeniu i próby przekonania ich, że zawód ten wykonują nie tylko panie, które dobrze wyszły za mąż i szukają jakiegoś zajęcia na pół etatu, by nie zwariować z nudów nie ma dużych szans powodzenia. Uzmysławianie i udowadnianie społeczeństwu, jak ciężko niektórzy z nas pracują za marne grosze jest równie skuteczne, co przekonywanie twardego elektoratu naszych chwilowych władców, o szkodliwości popieranej przezeń polityki (z tych samych zresztą przyczyn). Nie idźmy tą drogą. Niezależnie od procentu prawdy w prawdzie.

Beata Wermińska, doskonale zdając sobie sprawę z braku widoków na zmiany, które by nas satysfakcjonowały, zadaje celne, jątrzące pytania, ale odpowiada na nie bardzo subtelnie, bojąc się chyba, że odpowiedź udzielona wprost, uznana zostanie za kalanie własnego gniazda. Obawiam się, że tak delikatne postawienie sprawy wręcz prowokuje do zawodowej auto martyrologii. Bezpieczniej przecież jest, gdy każdy normalny, wolny i wykształcony zaduma się nad swym ciężkim losem, znajdzie sobie swoją własną odpowiedź, winnych sytuacji i… usprawiedliwienie dla siebie. Jest mi ciężko, cudze dzieci uczę i nikt tego nie docenia, ledwo zarabiam na utrzymanie, nic nie mogę zrobić, etc. Wszystko to oczywiście w rozmaitym stopniu prawda, ale taka, która nie ma mocy sprawczej, nie wpłynie na polityków, rodziców oczekujących cudów, nowobogacki sznyt klientów-naszych-panów i nie przekona nauczycielki ze ściany wschodniej, że w razie ewentualnego strajku, ma zaryzykować jedyne źródło utrzymania dla ideałów, których u niej, we wsi, nikt nie rozumie.

Nie mam daru syntezy, będącego udziałem Autorki wpisów, które mnie poruszyły i pewnie znudzę wielu czytelników, ale wydaje mi się, że temat wymaga głębszej analizy, a przede wszystkim jasnego postawienia spraw niewygodnych. Niewygodnych dla samego środowiska i wiodącej ideologii, z którą się ono mniej lub bardziej identyfikuje. Drodzy Państwo, czas dorosnąć, bo choć nieustanna interakcja z młodzieżą zdecydowanie odmładza nas mentalnie, nie powinniśmy przekraczać normy infantylizmu, która i tak jest obecnie bardzo wysoka. Na dzień dobry, powinniśmy wyzbyć się zupełnie nieuprawnionego myślenia o naszej grupie zawodowej jako jednolitym organizmie, wiedzionym tymi samymi potrzebami i jednakowo postrzegającym swoje cele i przyszłość. Ten z gruntu nieprawdziwy mit „inteligencji pracującej” jako zwartej klasy społecznej, wywiedziony z czasów realnego socjalizmu dawno utracił rację bytu, jeśli w ogóle kiedyś ją miał. Oczekiwanie solidarnych, zespołowo uzgodnionych i umotywowanych celów, i decyzji od blisko siedemset-tysięcznej grupy zawodowej jest nie tylko naiwne, ale przede wszystkim szkodliwe, bo prowadzi do banalizacji problemów jej dotyczących i powszechnego wrażenia, że problemy te sprowadzają się do uposażenia pani lub pana od polskiego. Można oczywiście zadumać się nad, delikatnie mówiąc, naiwnością dorosłych ludzi, którzy nie dostrzegają, że są manipulowani i rozgrywani jak wczoraj urodzeni, ale różnice zdań i postaw są tu nieuniknione, bo występują wszędzie tam, gdzie liczba zainteresowanych przekracza 1.

Podobnie, jeśli dorosły człowiek, mający pretensje do wychowywania młodego pokolenia, wierzy, że jest partnerem dla MEiN i że, niezależnie od politycznych barw jego obsady, ktokolwiek jest tam zainteresowany jego sytuacją (nie tylko ekonomiczną, oczywiście) i zastanawia się jak rozwiązać problemy oświaty widoczne nawet dla laika, to natychmiast powinien wykorzystać jedną z ostatnich szans na urlop dla poratowania zdrowia. Najlepiej w klinice psychiatrycznej. Nieustanne zdziwienie obojętnością premierów, ministrów i innych wybrańców suwerena oraz jego samego, to podstawowy symptom utraty kontaktu z rzeczywistością. Objaw ten na ogół nie występuje w pojedynkę. Najczęściej współistnieje z przekonaniem o misji i konieczności jej wykonania. Mam wrażenie, że dzisiaj mniej jest księży wierzących w swoje powołanie niż nauczycieli, którym wydaje się, że należą do jakiejś Drużyny Pierścienia (przynajmniej w mediach). Zdecydowanie częściej niż jest to usprawiedliwione, jesteśmy przekonani, że mamy do przekazania istotne zaklęcie, będące kluczem do władzy na światem. Tymczasem nominalni adepci tej wiedzy tajemnej są obecnie bardzo sceptyczni, co do samego jej istnienia, powątpiewają w jej praktyczność, a władzę nad światem mają głęboko w tyle, przynajmniej, dopóki prędkość Internetu nie spadnie poniżej wartości krytycznej, pozwalającej na jednoczesne obczajanie kilku aplikacji. Wypchajmy się więc naszą misją, drodzy misjonarze i czarodzieje – powszechny głód wiedzy i ciekawość mechanizmów funkcjonowania rzeczywistości jest złudzeniem, którym mami nas zainteresowane skutecznością tego omamu społeczeństwo oraz my sami, szukający sensu naszej pracy. Nasza wiara jest naszemu targetowi ekonomicznie na rękę – jesteśmy tani, bo mitologia jest tania. Upierając się przy jej propagowaniu, nie stajemy się przez to więcej warci na rynku pracy. Podmiot naszych działań już dawno, na swój ludowy, oportunistyczny i antyestablishmentowy sposób zrozumiał, że podtrzymywanie naszej wiary we własną istotność jest dobrym sposobem uwiarygodnienia i legalizacji jego ignorancji. Łatwiej i bardziej elegancko jest podtrzymywać mit kaganka, niż przyznać, że wszystko, czego się chce, to świadectwo i pieczątka. Nasza megalomania, ten siłaczkowy heroizm, przekonanie o naszej niezbędności i wyjątkowości, doskonale konserwuje ten stan rzeczy.

W powszechnym i raczej niebudzącym kontrowersji mniemaniu, Edukacja młodego pokolenia jest niezwykle ważnym zadaniem społeczeństwa [1], jednak takie stwierdzenie nie do końca oddaje specyfikę sytuacji. Co to znaczy, „zadaniem społeczeństwa”? Że społeczeństwo samo usilnie dba o swoje wykształcenie i masowo przechodzi na edukację domową dzieci? Równie dobrze można by twierdzić, że jego ważnym zadaniem jest leczenie nadciśnienia. Nie, społeczeństwo jedynie wskazuje wykwalifikowane kadry i na nie ceduje odpowiedzialność (także za swoje chęci). Sensu stricte nie jest to więc zadanie społeczeństwa, ale pewnej grupy zawodowej, którą społeczeństwo utworzyło w tym właśnie celu, traktując ją jednocześnie jako zło konieczne, za które na dodatek musi płacić, a bardzo tego nie lubi. Czy tylko ja widzę w tym sprzeczność? Przecież było to i jest ewidentne we wszystkich ważniejszych momentach, w których ważyły i ważą się kwestie oświaty publicznej – owo społeczeństwo (z wyjątkiem świadomej, liczonej w tysiącach mniejszości) otwarcie prezentowało swoje désintéressement oraz pogardę i lekceważenie dla „kasty”, która śmie mieć ambicje wpływania na jego świadomość i na dodatek żąda za to pieniędzy większych niż otrzymuje robotnik niewykwalifikowany. Preferencje i prawdziwe oblicze naszego spragnionego „wolnej, mądrej i nowoczesnej edukacji” pracodawcy ukazują okoliczności kryzysowe – jedyną kwestią wywołującą jego reakcję jest zagrożenie funkcjonowania darmowej przechowalni, a jedynymi czynnikami scalającymi edukacyjny interes suwerena są wspomniane już świadectwo i pieczątka oraz antyoświeceniowy, antyelitarny resentyment.

Koleżanki i koledzy, spójrzmy prawdzie w oczy – praca, do której się przygotowywaliście, i pewnie nadal przygotowujecie, jest w sporej części zbędna. Zdecydowana większość waszych uczniów, a wraz z nimi gros społeczeństwa, nie postrzega jej jako „przygotowującej ich do przyszłego życia”, ponieważ owo przyszłe życie jest dziś przeważnie albo zupełnie nieprzewidywalne, albo za takie uważane, co w sumie na jedno wychodzi. Nie ma w tym waszej winy, ale nie spodziewajcie się z tego powodu ani uznania, ani empatii – obecnie nie macie do zaproponowania nic konkretnego, za co skłonne byłoby zapłacić 80% uczących się, którzy, niezależnie od stale rosnących wymogów formalnych, do wykonywania swojej przyszłej pracy nie potrzebują kwalifikacji wyższych od oferowanych przez szkołę podstawową i miesiąc obserwacji bardziej doświadczonych. Oni oczekują od was zrozumienia dla swojej kondycji i akceptacji aspiracji tym większych, im mniejszą mają chęć rozwoju oraz szacunku dla swojej błogiej ignorancji. Nie ma się czemu dziwić – szkoła obsługuje przecież to samo społeczeństwo, które wyraźnie opowiedziało się za tym samym w  skali państwa (niejednego). Założenia, które oświata bezkrytycznie hołubi od wielu już dekad doskonale wpisują się w te ogólnoświatowe trendy. Zadbano nawet dla nich o intrygującą i kuszącą etykietę – nowy paradygmat. Jest mniej więcej tak spójny, przemyślany i owocny jak polski ład.

Skoro zasadnicza część waszych usług jest zbędna, to wy sami, wraz z posiadanymi realnymi (tak, tymi twardymi) kompetencjami jesteście niepotrzebni, i będzie to wam okazywane na każdym kroku (chyba, że do szczęścia potrzebne są wam jedynie laurki „od wdzięcznej 1B”). Rozumiem, że ciężko to zaakceptować ludziom, którzy 30-40 lat temu na tę pracę się zdecydowali, sporo w nią zainwestowali i dziś ich realne szanse na przekwalifikowanie są niewielkie, nie potrafię jednak pojąć, jak mogą na taką „karierę” stawiać młode osoby, szukające swojego miejsca w życiu, w zupełnie innych warunkach ekonomicznych i kulturowych. No, chyba że należą do tych, którzy, zgodnie z ogranym stereotypem, prochu nie wymyślą, albo też tych, którzy dali się nabrać na rządową propagandę. Dla pierwszych jest to szansa na jakiekolwiek stałe zatrudnienie, a dla drugich okazja, by przekonać się, że państwo rzeczywiście potrzebuje 700, a może nawet i 800 tysięcy strażników i animatorów, ale już niekoniecznie ludzi mogących nazywać się nauczycielami. Nie widzę nic niewłaściwego w pracy empatycznych i naładowanych pomysłami opiekunów, ale nie dziwię się, że społeczny zmysł praktyczny wycenia ich pracę na maksimum 3 tys. netto. Pamiętajcie, że target waszych usług rzetelną wiedzą raczej gardzi, ale uczucie to jest kompensacją głębokiego kompleksu – dzięki zrównaniu waszych dochodów z płacą minimalną (cały czas mówimy o początkach „kariery”), odczuwa satysfakcję i zostaje utwierdzony w przekonaniu, że co jak co, ale całe to wykształcenie nie warte jest funta kłaków. Państwo oportunistycznie nie widzi potrzeby, by suwerena przekonywać, że jest inaczej. I zapomnijcie, nie ma najmniejszej szansy, żeby ta sytuacja uległa zmianie.

Czego by nie powiedzieć o suwerenie, nie jest on życiowo głupi – doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że do utrzymania powszechnej świetlicy, wcale nie potrzebuje drogiej, kształcącej się latami i bez końca, a w sumie niewydajnej kadry przeinwestowanych intelektualnie malkontentów, ale mogącej zastąpić 80 % z nich, mobilnej i dyspozycyjnej armii lubiących dzieci, naładowanych kompetencjami społecznymi opiekunów. W przeciwieństwie do edukacyjnie lepiej lub gorzej obsługiwanego społeczeństwa, pewna mająca pretensje do nazywania się inteligencją grupa zawodowa, nie zauważa, lub udaje, że nie zauważa, że realny popyt na jej usługi jest relatywnie niewielki i na dodatek sztucznie podtrzymywany. Czyżbyśmy byli na tyle niegramotni, że nie dostrzegamy, że, z tej właśnie przyczyny, zawód, który wykonujemy nie oferuje perspektyw, których się nieudolnie domagamy, polegając na nigdy niesygnowanej umowie społecznej i nieaktualnym archetypie? Co musi się wydarzyć, by dotarło do nas, że wachlarz opcji przed nami rozpostarty jest bardzo wąski i sprowadza się do niezbyt kuszących wyborów? No, bo jak duży wybór mają dziś myślące nauczycielki i myślący nauczyciele, dziwnym trafem niebędący hobbystami na utrzymaniu swoich partnerów i rodzin? Według mnie taki sam, jak większość ich uczniów na teście wyboru, przy czym nie ma tu opcji karanej niezaliczeniem egzaminu:

A) Pogodzić się z rolą opiekuna-facylitatora i przestać jojczyć, bo akurat ten zakres obowiązków został przez rynek wyceniony prawidłowo.

B) Zawalczyć z ogromną konkurencją (przede wszystkim poza szkołą) o 20% targetu rzeczywiście potrzebującego ich usług.

C) Połączyć i pogodzić ze sobą opcje A i B.

D) Przekwalifikować się na kuratora, bo przed tym zajęciem roztoczono ostatnio szerokie perspektywy.

Opcję E, czyli kasę w Biedronce, pominąłem jako mało oryginalną, a przez to sugerującą odpowiedź. Ta skromność opcji wynika z realiów, których najwyraźniej nie chcemy przyjąć do wiadomości. Karmieni różowym przekazem o „nowej, obudzonej oświacie”, wciąż staramy się realizować potrzeby, które w znakomitej większości istnieją już tylko na papierze, lub w naszej wyobraźni. We własnym przekonaniu, jesteśmy niezastąpieni i staramy się nie dostrzegać, że gdybyśmy sobie odpuścili, to w chwili próby, nasze kaganki (krużganki też) poniosą inni, zobligowani nakazem urzędnicy, zakonnice albo przypadkowi przechodnie, ponieważ treści, które usiłujemy przekazać są już istotne tylko dla nas. Gdyby jutro podmienić je innymi lub w ogóle pozbawić curricula ich nędznych resztek, mało kto by to zauważył, a jeszcze mniej liczni skłonni byliby zaprotestować. Zwolennicy szkoły „wymyślonej na nowo” nie chcą spostrzec, że już dzisiaj wielu innych ludzi ma w zasadzie wystarczające kwalifikacje, by ich zastąpić w klasie, jeśli więc, zgodnie z zamówieniem społecznym, zamierzają dalej lekceważyć i zaniedbywać merytoryczną część swojej pracy (i przekazu), niech się nie dziwią, że sami będą coraz bardziej lekceważeni – sporo tzw. nowoczesnych trendów w edukacji ma dla chcących się do nich dostosować nauczycieli z prawdziwego zdarzenia potencjalnie samobójczy charakter. Wydaje się jednak, że jest to już proces nieodwracalny, związany bardziej z relacjami społecznymi niż rozwojem (lub regresem) pedagogiki, która zajmuje się nimi w coraz większym stopniu, zaniedbując przy tym sedno swojej dziedziny. Jest to jednocześnie jej najgłębiej skrywany rys, kamuflowany korporacyjnym, urzędowym optymizmem i obietnicą raju, ukonstytuowanego „nowym” paradygmatem.

cdn.

[1] Zdanie to przytoczyłem za Jarosławem Pytlakiem, dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie, w Warszawie. Pozdrawiam serdecznie.

1 thought on “Normalni, wolni i wykształceni (cz.1)

  1. Trochę słabe te podsumowanie i porady na końcu by nie pracować w szkole,bo nie ma popytu na pracę w zawodzie nauczyciela,bo jest on niepotrzebny i najlepiej by nauczyciel się zwolnił i pracował w Biedronce. Za to wniosek, że pracę nauczyciela w szkole może równie dobrze wykonać zakonnica czy przypadkowy przechodzień bardzo mi się spodobał,hehe.

Dodaj komentarz

Verified by MonsterInsights