Mam wrażenie, że w wyzbyciu się wcześniej wymienionych i innych szkodliwych urojeń, przeszkadza nam nie tylko archaiczne rozumienie zadań czy poczucie obowiązku [1], ale także wspomniana, swoista retoryka, która tak nam się zrosła z etosem, że nawet nie zauważamy, że drażni ludzi, dla których jest on obojętny, czyli ich zdecydowaną większość. Narracja ta dotyczy dwóch obszarów nauczycielskiej obecności w przestrzeni publicznej, na które widownia reaguje jednakowo alergicznie, choć czyni to z różnych przyczyn.
Pierwszy z nich, to założenie, że bez świadomości procesów górotwórczych, mitozy i mejozy, przebiegu dowolnej funkcji czy różnicy między mową zależną i niezależną, podmiot edukacji poczuje się uboższy. Błąd. Współcześnie, poza absolutnym marginesem społeczności [2] , dla którego nieokreślone i niezobowiązujące poczucie statusu kulturowego jest jeszcze istotne, takie elementy treści uznawane są za abstrakcyjne, niepraktyczne, a zatem zbędne. Nie mamy wpływu na proces historyczny, który, zataczając koło, do tego doprowadził – dziś jakakolwiek wiedza nie wpływa już najczęściej na byt jednostki, co czyni jednocześnie nauczycieli konserwatorami fikcji. Upierając się przy jej introdukcji i egzekucji, ustawiamy się pod prąd najogólniejszych dążeń podmiotu. Zdziwienie jego niskimi aspiracjami, z sufitu wziętym przekonaniem o niepraktyczności dowolnej wiedzy (skoro nie wiem, co mi się przyda, szkoda czasu i energii na uczenie się czegokolwiek), ignorowaniem faktu, że praktyczne umiejętności rzadko można nabyć w warunkach symulacji i że rozumienie dowolnego procesu predysponuje do zrozumienia innych stało się obecnie świadectwem arogancji i elitaryzmu.
Niestety, w tych niepopularnych, a dla nauczycieli całkiem naturalnych odruchach, paradoksalnie wspiera nas anachroniczny, etatystyczny i populistycznie oportunistyczny system oświatowy, znajdując w niczemu w zasadzie niesłużących egzaminach zewnętrznych jedyny argument, mający przekonać podmiot edukacji, że uczenie się czegokolwiek ma jednak sens. Wielu z nas, w desperacji, chwyta się tej egzaminacyjnej brzytwy, przyczyniając się do jego trwania. System ów, niezdolny do zaakceptowania elitarności wiedzy, miota się między terrorem jedynek, a skrajnym permisywizmem, czyniąc z naszej profesji gildię klawiszy i baby-sitterów. Nie dziwmy się więc, że wszelkie forsowane, markowane, a nawet te autentyczne działania, mające na celu podniesienie prestiżu tego zawodu, są w takim klimacie z góry skazane na niepowodzenie – klawiszy nikt nie lubi, a baby-sitterów mało kto poważa.
To mniej lub bardziej usprawiedliwione poczucie niedocenienia bardzo często prowokuje nauczycieli do posługiwania się językiem i symboliką, które są na ogół postrzegane jako żałosne i roszczeniowe. Jest to drugi aspekt funkcjonowania tego zawodu, który w odbiorze społecznym nie przysparza nam wielbicieli. To wieczne mazgajstwo, czekanie aż „coś nam dadzą” (bo przecież powinni, no nie?), a jednocześnie pokorne stawianie się na dzwonek, w obawie, by czegoś nie zabrali albo w nadziei, że zabiorą mniej niż mogą. To pokazywanie pasków, wyliczanie godzin i zdobytych kwalifikacji, spowiadanie się z przygotowywania zajęć i sprawdzania prac, żebranie o podwyżki, które nigdy nie wyszły (i nie wyjdą) poza częściową rewaloryzację nakładów własnych lub gonienie inflacji, a z drugiej strony, z trudem maskowane poczucie winy z powodu dni wolnych i kompleks niewytwarzania PKB. To z pewnością nie podnosi prestiżu, a często przekreśla jego resztki, wypracowane przez stachanowców płci obojga, nauczycieli roku, innowatorów i innych liderów na konferencjach, warsztatach, szkoleniach, ale często nie na lekcjach.
Ze względu na spadek zainteresowania treścią zajęć, jedynym co przyciąga teraz uwagę i zainteresowanie naszego zbiorowego pracodawcy (i wywołuje poklask „podmiotowej” gawiedzi) jest szkolne „dzianie się”, metodyczne fajerwerki, igrzyska lekcji pokazowych, wszystko to, co daje się zrobić poza, ponad, ekstra, stojąc na jednej nodze lub w szpagacie i co można sprzedać za pomocą adekwatnej nowomowy. Sedno odpływa w niebyt i nikt za nim nie tęskni. Liczy się ubrany w nowy paradygmat ersatz, obliczony głównie na potrzeby wewnętrzne korporacji i usprawiedliwienie jej merytorycznej nędzy. Poza protokołem rady pedagogicznej, nikt już nawet nie usiłuje zaprzeczać, że w konfrontacji z rosnącymi kosztami własnymi, oferta ta jest coraz mniej skuteczna, a także nieprzekonująca dla tej części podmiotu edukacyjnego, którą stać na alternatywę – jeśli tak czy inaczej chodzi o świetlicę, to dlaczego nie ma to być świetlica komfortowa, w której już nikt nie będzie się wymądrzał, „wychowywał” i stawiał niewygodnych warunków? Skoro nie jesteśmy w stanie zaproponować niczego poza kilkuletnim zgrywaniem klauna lub nudnego anioła-stróża, a w ostatnim semestrze, przed egzaminem, przejścia na pedagogikę krwi, potu i łez, to czy możemy oczekiwać zrozumienia dla naszych bolączek i kompleksów od targetu, który widzi, że jesteśmy bezradni wobec swoich własnych problemów, a chcemy uczyć go, jak żyć? Sami w dużej mierze suflujemy tę narrację, rezygnując z elitarnego wymiaru naszej profesji, a potem dziwimy się, że ludzie mają nas za złośliwych urzędasów albo wysyłają nas na etat do hipermarketu.
„Żaden normalny, wolny, wykształcony człowiek przez lata nie godzi się na takie traktowanie!”, pisze w jednym ze swoich tekstów Beata Wermińska, dając wyraz inteligenckiej i elitarnej frustracji, dziwiąc się nauczycielskiej bierności i bezradności. Co do „normalności” się nie wypowiadam, raz, że nie jestem psychiatrą, czy choćby psychologiem, a dwa, że normalność i jej granice są raczej pojęciami nieścisłymi i zmiennymi w czasie. Wydaje mi się, że normalność po prostu ewoluuje w nauczycielskim gatunku w kierunku uniwersalnej niekontrowersyjności – jeśli mnie nie zauważą, to może nie zjedzą, a jeść dadzą. Może nie do syta, ale zawsze. W kwestii „wolności”, to jest to środowisko, którego mentalność od dawna kształtowana jest dekretami i w sumie nieistotne jest, czy to wytyczne płynące z jakiegoś KC, od dowolnego czarnka czy z OECD. Ważne, by w ogóle były, bo inaczej nie bardzo wiadomo, co z tą wolnością robić. „Wykształcenie” najchętniej bym w analizie pominął, bo pojęcie to jest dla wielu synonimem mądrości, kartą wstępu do elitarnego klubu, a dla innych niejednokrotnie przyczyną zawiści – aż strach takie złudzenia rozwiewać i wzbudzać niepotrzebne emocje. Jeśli jednak kwestii wykształcenia nie chcemy zignorować, to trzeba sobie szczerze powiedzieć, że i u nas, z całym szacunkiem dla profesjonalistów (w tym Autorki), bywa z nim różnie. Najczęściej zapominamy, że jeśli edukacja szkolna jest tak kiepska, jak się powszechnie uważa, to sytuacja na uniwersytecie nie może być znacząco lepsza. Środowisko akademickie nie jest impregnowane na trendy kształtujące funkcjonowanie podstawówek, a poza tym, z pustego to i Salomon nie naleje, więc w tych naczyniach połączonych, płynnej mądrości jest w zasadzie tyle samo. W końcu zarówno uniwersytecka kadra jak i target jej działań są już w tej chwili produktem tej samej nijakości, a dość naturalny rozdźwięk między oczekiwaniami poszczególnych pokoleń jest dziś znacząco mniejszy niż dawniej, więc nie wywiera presji na ich zmianę w kierunku dowolnym. W tych okolicznościach, wpływu wykształcenia na behawior gatunku nauczyciel bym nie demonizował. Nic nie ujmując tym, którzy za wykształconych się uważają i rzeczywiście wykształceni są, nie wydaje mi się, by jakość wykształcenia w naszej grupie zawodowej znacząco przewyższała średnią, jeśli tylko nie mylić jej z odsetkiem umagistrowienia. Biorąc pod uwagę, że studia pedagogiczne i pokrewne od lat nie należą do najbardziej wymagających i nierzadko petryfikują systemową selekcję negatywną, nie jest dziwne, że całkiem sporo ludzi, którzy, w świecie zaludnionym przez magistrów nie mieli innego pomysłu na życie, trafiło pod tablice. Władze oświatowe zdają się być tego świadome, nieustannie propagując wśród podwładnych konieczność pofajrantowego dokształtu, na poziomie nieusprawiedliwiającym jednak dalszych wydatków budżetowych. Oczekiwanie, że w tak hodowanej i tresowanej grupie, gremialnie zaistnieje wyższy stopień świadomości, mający tłumaczyć zarówno wyższe aspiracje, jak i zrozumienie własnej tożsamości, wygląda na wygórowane – jesteśmy traktowani tak, jak zostaliśmy wycenieni i to w wielu kategoriach.
Wylewając ten gorzki realizm, zdaję sobie sprawę, że nie zostanie on przyjęty przychylnie – ci, którzy usłyszeli niewygodną prawdę o sobie, i tak jej nie zaakceptują; ci, którzy w uśredniony rozmiar ramki się nie mieszczą, poczują się urażeni. Podejrzewam jednak, że ani jedni, ani drudzy nie uciekną od cichej refleksji, że żyją w bańce wyobrażeń, które co prawda pozwalają im na co dzień jakoś w tym zawodzie funkcjonować, ale jednocześnie przysłaniają im mechanizm jego postępującej deprecjacji. Czy ten powolny zjazd po równi pochyłej postmodernistycznej rzeczywistości da się jeszcze zatrzymać? Jak chyba widać, nie jestem w tej kwestii optymistą. Zakładając jednak, że rozmawiamy w gronie profesjonalistów, którzy swojej wiedzy i doświadczenia nie wywodzą z korporacyjnych kursokonferencji, ani z youtubowych objawień wieszczy pedagogicznej dobrej nowiny i jeszcze lepszej zmiany, którzy czytają i rozumieją, a na dodatek wiedzą coś więcej o swojej dziedzinie niż można wyczytać ze spisu treści przerabianego z 3A podręcznika, chciałbym jasno i dobitnie stwierdzić, że bierne i bezkrytyczne przyjmowanie dominującej obecnie w oświacie narracji nie sprzyja wcale poprawie wizerunku nauczycieli płci obojga, a jednocześnie nie przynosi im na ogół spodziewanych efektów edukacyjnych obiecywanych na szkoleniach. Pojedyncze, dysydenckie wręcz wyjątki nauczycielskiego profesjonalizmu, opierającego się systemowej degrengoladzie i masowej, oportunistycznej głupocie jedynie fałszują obraz ogólny. Mam wrażenie, że większość z nas dała sobie wmówić, że jeśli tylko będziemy doceniać wszystkie kropki, zmienimy kolor flamastra i zadbamy o komfort targetu, to w końcu sami zostaniemy docenieni, bo przecież tacy fajni i dokształceni jesteśmy. Zwolennicy tej bajki nie dostrzegają, że za wymuszoną postępem cywilizacyjnym, generalnie już akceptowaną zmianą formy edukacji, nie nastąpił żaden update przekazywanej za jej pośrednictwem treści. Wręcz przeciwnie, rośnie grono przekonanych o jej nadmiarze, bądź nawet nieistotności. W relatywnie bezpiecznym i zasobnym kręgu kultury Zachodu, na którego obrzeżu wciąż jeszcze się utrzymujemy, narosło przekonanie, że wiedza, a raczej jej utożsamiany ze szkołą substytut, ma być dobrem nie tylko powszechnie dostępnym (co jest prawdziwą zdobyczą cywilizacji), ale i osiągalnym bez specjalnego wysiłku, a najlepiej nawet bez wyrażenia takiej woli (co jest już jedynie ideologiczną manipulacją). Taką, należącą się każdemu jak psu miska edukacją, niewielkim kosztem można napędzać dowolny, akurat potrzebny rodzaj „wstawania z kolan”. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu miało to sens nie tylko polityczny, obecnie, merytorycznie sprawdza się mniej więcej do poziomu czwartej klasy szkoły podstawowej, a i to nie zawsze, bo sporo dzieciaków nabywa wymagane na tym poziomie kompetencje nie wychodząc z domu. Oświacie pozostała już właściwie jedynie funkcja opiekuńcza i naprawdę trudno się dziwić, że, w takich warunkach, zawód nauczyciela nie cieszy się specjalnym poważaniem i jest tak nisko wyceniany ekonomicznie.
Ośmielę się zasugerować, że ratunkiem dla profesji, a nie jedynie szminkowaniem trupa, może być wyłącznie niezgoda na dalsze firmowanie świetlicy, a raczej zgoda na dywersyfikację targetu i realną specjalizację kadr – jest logiczne, że około 20% podmiotu edukacji, oczekujące czegoś więcej niż dziennej przechowalni i gotowe wziąć na siebie stosowną część odpowiedzialności za swoje wykształcenie, ma prawo oczekiwać, że będzie ich uczyć te 20% nauczycieli, których kompetencje nie ograniczają się do bycia przyjaznym [3]. Jest to sugestia niepopularna, niewygodna dla większości zainteresowanych, nie jest też na ogół rozpatrywana w dyskusji nad kondycją naszej profesji, a mogłaby przynajmniej oszczędzić nam hamletyzowania. Nie boję się przyznać, że z założenia miałaby prowadzić do kształcenia elit przez elitę. Jeśli ktoś uważa, że to niesprawiedliwe, to niech przestanie narzekać na poziom nauczania, albo kwotę wynagrodzenia – obecnie, wszyscy uczniowie i uczennice „sprawiedliwie” uczą się tego samego, niemal w ten sam sposób, niezależnie od potrzeb, a wszyscy uczący „sprawiedliwie” otrzymują tę samą jałmużnę. Gdyby wyznawcy takiej „sprawiedliwości” społecznej wyzbyli się ideologicznych uprzedzeń, zauważyliby, że po dopuszczeniu myśli o niesterowanej motywacji i ciekawości, o możliwości istnienia różnic intelektualnych oraz o uwolnieniu się od dyktatu jedynej drogi prowadzącej do dyplomu, dla pozostałych 80% niewiele by się zmieniło. Na uwolnieniu od przymusu spędzania kolejnych pięciu czy sześciu lat w nudnej świetlicy i zwolnieniu ich pracodawców od wymogu sprawdzania ich dyplomów, ta większość mogłaby tylko skorzystać. A świetlicowych opiekunów również by nie zabrakło.
Oczywiście, wbrew twierdzeniom domorosłych teoretyków „niewidzialnej ręki wolnego rynku”, do zaistnienia takiego cudu nie wystarczy przekazanie edukacji merytorycznej w ręce prywatne – to doprowadziłoby jedynie do zastąpienia kiepskiej świetlicy bezpłatnej, jej luksusowym odpowiednikiem dla płacących i wymagających oraz byłoby drogą ekonomicznego awansu dla ambitniejszych opiekunów, którym relatywnie niewielkie podwyżki (jak dotąd, sektor prywatny w szkolnictwie nie oferuje swoim pracownikom dużo więcej, za dużo większy wkład pracy) rekompensowałyby spełnianie nowobogackich fanaberii. Niezależnie od zaspokojenia potrzeb niektórych podmiotów (każdy powinien mieć możliwość wyboru tego, czego od oświaty oczekuje), presja na rozwój intelektualny, a co za tym idzie, zapotrzebowanie na określony typ nauczyciela czy nauczycielki, byłyby w takim modelu nadal zdecydowanie zbyt małe, a czynnik ekonomiczny powodowałby jedynie pogłębianie się i tak katastrofalnego rozwarstwienia społecznego. Obydwie te tendencje można zaobserwować nawet przy tak niewielkim udziale szkół prywatnych w rynku oświatowym, z jakim mamy do czynienia obecnie – prym merytoryczny wciąż wiodą szkoły publiczne, o ugruntowanej pozycji. Jak prędko takie szkoły znalazłyby się w kręgu zainteresowań inwestorów prywatnych lub przerodziły się w pracownicze spółki, trudno określić, bo w naszym kraju nie ma tradycji takich placówek i raczej ciężko oczekiwać, by celem młodego polskiego kapitalizmu nie było szybkie odzyskanie nakładów. Założenie, że celem nadrzędnym jest uzyskanie możliwie najlepszych wyników edukacyjnych, nieprędko dałoby się pogodzić z dopieszczaniem klienta, a wiadomo, choćby z obserwacji podmiotów niepodlegających rzeczywistej rynkowej presji, że schlebianie jego uśrednionym gustom prowadzi do… świetlicy.
A gdyby tak na początek zdjąć takim szkołom (i wszystkim pozostałym chętnym) kajdanki centralnego sterowania, poluzować gorsety podstaw programowych i pozwolić dyrektorom decydować o uposażeniu pracowników w zdecydowanie większym zakresie i szerszej rozpiętości płacowych widełek? Ewentualny sukces takiego posunięcia mógłby otworzyć drogę do ich dalszej ewolucji, nie wyłączając przekształceń własnościowych. Zatrudnienie w takich szkołach z pewnością przyniosłoby realny awans materialny nauczycieli, dawało cel ich profesjonalnemu rozwojowi, a tym samym wymusiłoby wyższy poziom kształcenia do zawodu. Jest szansa, że takie rozwiązanie promowałoby nie tylko gotowość do spędzania w szkole czasu z uczniem (lub bez niego), ale przede wszystkim wykorzystanie go ku intelektualnej korzyści tego ostatniego. Nie widzę innego sposobu na odzyskanie wiarygodności i należnego profesjonalistom prestiżu. Z kolei egalitarne, nienachalne, niezepsute populizmem i neutralne światopoglądowo państwo mogłoby w pełni zasłużenie cieszyć się mianem mecenasa edukacji i czerpać zyski z rosnącego potencjału swoich odbudowywanych elit – on wbrew pozorom jest dochodowy. Jako mam nadzieję normalny, jeszcze wolny, jakoś tam wykształcony człowiek, tego bym sobie życzył, ale naiwny nie jestem. Ilu normalnych, wolnych i wykształconych nauczycieli jest na to gotowych?
Przypisy
[1] Powiedzmy sobie szczerze, wielu z nas już sobie odpuściło, a do zawodu napłynęło sporo osób, którym mizeria intelektualna oświaty i jej służalczość wobec niewyszukanych oczekiwań podmiotu nie przeszkadza, bo zostali już w tych realiach wychowani.
[2] To zawsze był margines, ale teraz oficjalnie i bezwstydnie uznawany jest za zbędny, a na dodatek dzieje się to za przyzwoleniem części elit, zaczadzonych marksistowskim rozumieniem humanizmu i postępu.
[3] Nie mam pojęcia, dlaczego w opinii publicznej, starannie i metodycznie utrwalany jest stereotyp opozycji twardych i miękkich kompetencji, prowadzący do postrzegania wysiłków merytorycznych nauczyciela jako zamachu na dobrostan ucznia.