Na Edunews.pl, w Dniu Edukacji Narodowej, ukazał się piękny, okolicznościowy apel, autorstwa Bartłomieja Dwornika. Zgadzam się z jego treścią w 70%, ale nie bardzo wiem, do kogo jest skierowany. Kto miałby na niego odpowiedzieć? Muszę się także wytłumaczyć z tych 30% brakujących do szczęścia, bo ilościowo może się to wydać nie tak znowu wiele, ale niestety procenty te dotyczą dość istotnych kwestii.

Jak zwykle, odniosę się do nich w kolejności ich wystąpienia w omawianym tekście: […] skończmy z masowym rozdawaniem coraz mniej wartych matur – Czyżby jakiś minister miał się lada moment wychylić z poglądem, że obecna (a może każda?) matura to bzdura? Może jakaś niezidentyfikowana siła polityczna doprowadzi do odpowiedniego referendum? A może to samo społeczeństwo oddolnie zagłosuje za przywróceniem maturze jakiejkolwiek wartości? Nie bądźmy naiwni, nie ma na to żadnych widoków. Żadna władza (a zwłaszcza tak populistyczna, jak obecna) nie da sobie odebrać możliwości rozdawania ersatzu wiedzy, który większość suwerena uważa za towar powszechnie dostępny każdemu niezainteresowanemu, darmowy i należny, jak psu miska. Hasło „wyrównywania szans” (to nic, że jedynie w dół) jest podstawowym argumentem socjaldemokratycznych rządów w całej Europie. Kto się wyłamie, narazi politycznej poprawności i oznajmi narodowi, że to nieprawda, że prawdziwa wiedza i umiejętności, jak każdy produkt wysokiej jakości, jest dobrem elitarnym?

Gdybyśmy przyjęli taką definicję efektywności, to nasze państwo za pieniądze włożone w system edukacji dostaje wynik na oczekiwanym poziomie – twierdzi Mateusz Krajewski, prezes fundacji Ogólnopolski Operator Oświaty. – Przecież większość ósmoklasistów zdaje egzamin z przyzwoitym wynikiem, a poziom opieki jest wystarczający, bo liczba wypadków w szkołach jest niewielka. – A to nie o to przypadkiem chodzi? Zapytam inaczej: Jakiemu odsetkowi podmiotu edukacyjnego to naprawdę przeszkadza? Tym fragmentem Autor doskonale podsumował priorytety MEiN, które, powiedzmy sobie szczerze, doskonale pokrywają się z uśrednionymi oczekiwaniami społecznymi. Żeby to zmienić, trzeba by całkowicie przestroić cele oświaty i otwarcie powiedzieć, że, to co nazywamy edukacją powszechną jest w istocie świetlicą środowiskową. Osobiście nie mam z tym problemu, pod warunkiem, że jednocześnie, dla jakiejś, optymistycznie licząc, ¼ podmiotu kształcenia zaistnieją szkoły, które świetlicą nie będą i zaoferują jej coś więcej, oprócz międlenia o kompetencjach ludzkich.

Mentalnie stoimy w miejscu i dalej wychowujemy pracownika fabryki. W pruskim modelu staramy się przekazywać uniwersalną wiedzę wszystkim. Dzisiaj to już się nie sprawdza i nie prowadzi do spektakularnych efektów. – Delikatnie rzecz ujmując jest to uogólnienie, a mniej kurtuazyjnie, przekłamanie i manipulacja. Po pierwsze, powtarzanie ogranych sloganów obraża nauczycielki i nauczycieli dobrze wykonujących swoją pracę, w obronie których podobno apel został wystosowany, a po drugie (mniej subiektywne), jak wytłumaczyć fakt, że absolwentki i absolwenci polskich szkół należą często do elity kulturalnej i intelektualnej zagranicznych uczelni? [1] Poza tym, czas zaakceptować fakt, że uzyskiwanie spektakularnych efektów, czyli w realiach szkoły powszechnej, znaczącego przyrostu wiedzy i kompetencji u większości targetu, jest już dziś niemożliwe, z przyczyn oczywistych, przede wszystkim ze względu na stałe kurczenie się zasobów wiedzy rudymentarnej, będącej przez całe stulecia niedostępną, bez szkoły i nauczyciela. „Spektakularne efekty” można obecnie uzyskać jedynie licytując się na skuteczność w nauczaniu takich przedmiotów jak „optymizm”, „przyjazność”, „uważność”, „przygotowywanie do życia” i inne „ludzkie kompetencje przyszłości”. Oczywiście, mało który masowy system jest skonstruowany tak, żeby wspierać indywidualności. Jednak z doświadczeń innych krajów wiemy, że jest to możliwe. – Możliwe, ale mało prawdopodobne. Niedawno pisałem, dlaczego u nas nawet bardzo mało.

Nawet dzisiaj, w niedofinansowanym systemie, można stworzyć atrakcyjną ofertę szkoły podstawowej. Można ją prowadzić inaczej, w sposób interesujący, rozwijający dzieci i korzystny dla rodziców. – Nie podzielam takiego optymizmu. Na jakiej podstawie mamy dalej zakładać i utwierdzać społeczeństwo w przekonaniu, że prawdziwi fachowcy (bo chyba o takich chodzi) będą sobie flaki wypruwać za kwoty, które obśmieje każdy szanujący się usługodawca? Między można stworzyć, a tworzy się istnieje ogromna przepaść semantyczna, nad którą najczęściej nie kładzie się mostu. Najczęściej, wyjątki utożsamiane są z nieistniejącą normą.

To da się zrobić i nasze szkoły są tego przykładem. – Przepraszam, dopiero po dotarciu do tego zdania, dotarło do mnie, że mam do czynienia ze zgrabną reklamą, a nie pomysłem na oświatę powszechną. Ale w porządku, idea warta jest upowszechnienia, szkoda jednak, że Autor nie zastrzegł na wstępie, że marzy mu się po prostu zmiana ustroju oświatowego. Przy takim założeniu wszystko staje się prostsze, choć chętnie poznałbym szczegóły tego przykładu, a zwłaszcza fenomenu nauczycielek i nauczycieli, gotowych przyjąć na siebie większe (bo realne, a nie papierowe) obowiązki, za… No właśnie, za ile?

Jak podkreśla prezes fundacji Ogólnopolski Operator Oświaty, jakość szkoły nie powinna być mierzona poziomem zdawalności testów czy egzaminów. Głównym kryterium oceny powinien być poziom zadowolenia uczniów i to, ilu chętnych wskazuje szkołę jako placówki pierwszego wyboru. – Ładnie brzmi, przyznaję. Tyle, że znów powstaje pytanie o cele główne, ustrojowe. Zgadzam się, że uczenie „do testu” nie jest synonimem wartościowej edukacji. Skoro jednak nie chcemy rozdawać matur, to co ma być wymiernikiem jej poziomu? Rezygnujemy z wymiernika? To skąd będziemy wiedzieć, że czegokolwiek uczymy, a nasze osiągnięcia nie są jedynie funkcją zdolności naszych wychowanków i wychowanek? Zaproponowany wymiernik niezupełnie mnie przekonuje, bo poziom zadowolenia uczennic i uczniów jest w ogromnej mierze, niebezpiecznie skorelowany z łatwością i komfortem uzyskiwania świadectwa. Jest sporo szkół, które na ten parametr nauczania postawiły, ale nie nazwałbym ich dobrymi. Proponowałbym inne sformułowanie: kryterium oceny powinien być poziom zadowolenia absolwentów, którzy dostali się na upragnione uczelnie wyższe (lub do innych szkół, które sobie wybrali) i nie wylecieli z nich po pierwszym semestrze.

Żeby ten system zadziałał w pełni, rozwiązanie jest bardzo proste. Trzeba w większej mierze do budowy sieci placówek publicznych dopuścić niezależne organy prowadzące. – Rozwiązanie to rzeczywiście jest proste. I właściwe. Problem nie leży jednak w jego skomplikowaniu, czy też poprawności, lecz w gotowości opinii publicznej do jego akceptacji. Obserwowany, niski poziom poparcia dla takich idei związany jest z umiejętnie podsycaną przez rozmaite środowiska polityczne niechęcią do liberalizacji rynku oświatowego i obawą przed utratą ostatniego bastionu „równości”, jakim jest mityczna bezpłatność edukacji. Dopóki przemiana tego sposobu myślenia nie nastąpi (na skutek procesu ekonomicznego, którym najczęściej bywa niestety kryzys) marne są szanse, aby edukacja publiczna weszła na drogę fundacji, lub innych sposobów finansowania. Ponieważ mamy do czynienia z państwowym podmiotem budżetowym, nastąpienie takiego kryzysu, widocznego i odczuwalnego dla ogółu, jest praktycznie niemożliwe. Długo jeszcze będziemy musieli kontentować się wyjątkami od reguły.

Tymczasem wciąż pokutuje teza, że szkoła branżowa jest karą. – Święta prawda. Ważna jest jednak nie tyle konstatacja faktu, co rozumienie mechanizmu jego zaistnienia, a za ten odpowiedzialny jest mit awansu społecznego, dokonującego się przez umagistrowienie. Żeby taki mit mógł działać na wyobraźnię, musi być albo bardzo atrakcyjny (kto nie kupił kiedyś losu totolotka?), albo łatwo dostępny, vide trzy litery przed czterema. Do czego takie myślenie o wyższym wykształceniu doprowadziło, nie trzeba tłumaczyć – efekty w postaci deprecjacji wiedzy, pauperyzacji potrafiących cokolwiek i ucieczki w myślenie magiczne całej reszty dostrzega każdy, kto posiada nie tylko eksponowane z braku laku miękkie kompetencje.

Systemowe rozwiązanie kwestii płac nauczycieli prędzej czy później musi się znaleźć. Ostatnie lata pokazały, że w podbramkowych sytuacjach – a taka właśnie nieuchronnie nadchodzi dla oświaty – udaje się znaleźć potrzebne środki. – Chyba coś mi umknęło, albo Autor wie coś, o czym ja nie mam pojęcia. Szkoła permanentnie funkcjonuje „w podbramkowej sytuacji”, jest to norma, a nie wyjątek. O jakich środkach mowa, mogę tylko zgadywać, być może chodzi o nieokreślone zasoby głupoty/naiwności/determinacji/etyki profesjonalnej pewnej grupy zawodowej. Zgadzam się jednak, że rozwiązanie, raczej później, niż wcześniej, się znajdzie – zostanie wywołane przez dotkliwy kryzys, którego nie da się zamieść pod dywan, a nie przez jakikolwiek ruch podmiotów odpowiedzialnych.

Odium, ciążące nad zawodem nauczyciela, odzieranie go z szacunku i prestiżu przez lata zrobiło dużo złego. – To też prawda. I niestety są to straty nie do odrobienia przy zachowaniu ustrojowego status quo, bez względu na sugerowane w tekście, abstrakcyjne działania przeciwdziałające wypaleniu zawodowemu, superwizje i miejsca, gdzie nauczyciel mógłby uzyskać wsparcie psychologiczne – gdyby to rzeczywiście były elementy decydujące dla wytrwania w zawodzie, już dawno zabrakłoby zdolnych do jego wykonywania. Poza tym żaden z tych niedoborów nie wystąpił wczoraj i znów nie bardzo wiadomo, kto miałby je uzupełnić. Rzecznik Praw Nauczyciela? Kolejny urząd? Jaką by miał moc sprawczą? Skończyłoby się na jeszcze jednym ciele fasadowym, przybudówce MEiN. Zakładając, że realnego i szybkiego wsparcia potrzebuje „tylko” 1/5 nauczycielek i nauczycieli, kto zorganizuje taką pomoc dla 140 tys. ludzi? Ilu etatów by to wymagało? Skąd wziąć potrzebnych specjalistów i specjalistki w miejsce kołczów z łapanki? Skoro na działania z takim rozmachem znalazłyby się środki i granty unijne, to może łatwiej i taniej byłoby samorządom zatrudniać nauczycielki i nauczycieli poza systemem, na wolnym rynku?

Także profesjonalna porada prawna miałaby sens, gdyby miał kto wygrane sprawy, czy choćby wskazane zapisy prawne egzekwować. Obudowywanie chorego systemu dodatkowymi podmiotami i instytucjami, mającymi łatać ziejące w nim dziury, wynikające z jego wewnętrznych sprzeczności jest przeciwskuteczne. Takie działania dorywcze skutkują wynajdywaniem tematów zastępczych w rodzaju rzekomego braku możliwości spotkania się z pedagogami z innych szkół, rozmowy, wymiany doświadczeń i pomysłów.  Kto tego zabrania lub w tym przeszkadza? Komu potrzebni są w tej kwestii pośrednicy? Wystarczy jedynie płacić na tyle przyzwoicie, by ludziom opłacało się doskonalić warsztat i dbać o swoją formę fizyczną i psychiczną, tak aby intratnej posady nie stracić. Mnożenie bytów w żaden także sposób nie przyczynia się do podniesienia prestiżu zawodu – jego realna wartość może wzrosnąć jedynie w przypadku wzrostu zapotrzebowania na usługi nauczyciela, a to wymusić może tylko i wyłącznie spadek podaży usług tanich, bo nijakich. Najwyraźniej jednak popyt na takie właśnie wciąż istnieje, bo towar w postaci wiedzy i bardzo konkretnych kwalifikacji jest już dziś potrzebą niszową i elitarną. Obawiam się więc, że dla oświaty masowej nie ma ratunku od zjazdu po równi pochyłej, groźnego, bo dokonującego się powoli i niepostrzeżenie dla podmiotu edukacji. En mass głupiejemy, bo wyzwania intelektualne (całkiem niewyszukane) dotyczą coraz mniejszego odsetka populacji, a na dodatek ewentualne, indywidualne dążenia przeciwstawne niemal zupełnie pozbawione są sensu ekonomicznego. Oświata skierowana do takiej niszy, również musi być niszowa.

Edukacja powszechna, powyżej stopnia elementarnego, miała sens, dopóki jej celem była powszechna alfabetyzacja i wciąganie ogromnej części populacji w krąg kulturowy, tworzony przez kolejne etapy rewolucji przemysłowej. Obecnie może już jedynie pełnić funkcje opiekuńczo-uspołeczniające, rozwijające właśnie to, co ogromnej większości społeczeństwa potrzebne jest w codziennej egzystencji – kompetencje nie zagryzania się w ciągle rosnącym stadzie osobników, niemających tak naprawdę nic do roboty, ale przymuszanych do przyswajania informacji, których nie uznają za warty uwagi kod kulturowy. Rewolucja informatyczna może po raz pierwszy w historii prawdziwie zagrozić rynkowi pracy, a więc absolutnej podstawie relacji społecznych. Szkoła powszechna nie pozostanie, wręcz nie może pozostać, enklawą myśli i rozwoju intelektualnego, jeśli nawet przyjmiemy, że kiedykolwiek nią była.

Porzucając tę ponurą futurologię, której prognozy na szczęście nie zawsze się sprawdzają, kiedy opieramy się jedynie na rzutowaniu na przyszłość trendów bieżących, wypada mi odnieść się do owych 70% omawianego „apelu”, z którymi absolutnie się zgadzam i nieustannie dziwię się, że tak mało ludzi zajmujących się oświatą i edukacją je dostrzega. Czasami mam wrażenie, że tak naprawdę wszyscy są tych kwestii świadomi, ale uwikłani w branżowe, czy wręcz korporacyjne zależności lub zaślepieni ideologicznymi założeniami, boją się do tego przyznać. Mało kto lubi też zdejmować różowe okulary i mówić o rzeczach niewygodnych dla słuchaczy, a oświata publiczna to dziedzina ulubiona przez propagandystów, klakierów i innych uszczęśliwiaczy mas, spragnionych prostych recept. Powtórzmy więc, za tym niezaadresowanym apelem, zagadnienia niepopularne i w różowo- kisielowym przekazie w zasadzie nieobecne:

– Nieadekwatność matur rozpatrzę na przykładzie własnego przedmiotu, bo o innych mam mgliste pojęcie, a każdy z nich ma swoją własną specyfikę i potrzeby często sprzeczne z pozostałymi. Poziom wymagań matury na poziomie podstawowym z języka angielskiego jest żenujący i dokładnie ilustruje naszą oświatę publiczną, którą Autor przewrotnie określa jako wysoce efektywną. Być może byłby on adekwatny 30 lat temu, kiedy ogólna świadomość językowa w kraju była na bardzo kiepskim poziomie i umiejętność sklecenia zdania po angielsku na poziomie dialogu w sklepie jawiła się jako szczyt lingwistycznego wyrafinowania ludzi aspirujących do miana Europejczyków. Te czasy dawno już minęły i obecnie znajomość jednego języka obcego na poziomie komunikacyjnym nie jest już żadnym ewenementem. Egzamin ten jest w tej chwili dostarczycielem punktów i stanowi pewną przeciwwagę dla raczej umiarkowanych sukcesów na innych polach maturalnych zmagań. Jego zapowiedziany na przyszły rok retusz jest kosmetyczny, znów spóźniony o co najmniej dekadę i na dodatek wprowadzany z gracją i polotem, do jakich MEiN zdążył już wszystkich przyzwyczaić – w zasadzie bez żadnego przygotowania, z dnia na dzień, bez oglądania się na okoliczności, których już doświadczyły roczniki dotknięte dobrą zmianą.
Nie da się ukryć, że egzamin ten jest zupełnie zbędny – do jego zaliczenia z marszu zdolne jest 30-50% naboru liceów ogólnokształcących. Mógłby w sumie pełnić rolę placementu i dla tych, którzy by go zdali, mógłby stanowić zwolnienie z kilkuset godzin szkolnej mordęgi, stresu, nudy i monotonii łopatologicznych powtórek, jeśli tylko poziomem rozszerzonym nie byliby zainteresowani. [2] Ci którzy jednak takiego rozszerzenia potrzebują, lub nie satysfakcjonuje ich 30-procentowa znajomość szkolnej odmiany języka angielskiego, również by na tym skorzystali, nie musząc doświadczać metodycznej ekwilibrystyki nauczyciela, dokonującego dywersyfikacji poziomu nauczania. Poziom rozszerzony powinien być standardem, jeśli matury z języka obcego w ogóle potrzebujemy. W obecnej postaci egzaminu, szkoła zajmuje się właściwie dystrybucją nic niewartych certyfikatów językowej nieudolności. [3] Jeżeli matury mają nie być rozdawane, to istnieją tylko dwa sposoby na realizację tego postulatu: Albo z matur w ogóle rezygnujemy, albo zdecydowanie podnosimy poziom wymagań. Oznacza to jednak, że przyjmujemy wreszcie do wiadomości fakt, że (jak Autor apelu sugeruje) bez matury można żyć i to szczęśliwie.

– Wniosek powyższy prowadzi do kolejnej oczywistości, niestrawnej dla niepoprawnych uszczęśliwiaczy obojętnego na tę łaskę ludu: pozwólmy uczyć przedmiotów zawodowych porządnie, nie oglądając się na bajania o niesprawiedliwości społecznej i wykluczeniach, rzekomo powodowanych przez brak przymusu studiowania.

– Nie, nauczyciel zawodu (nie)koniecznie powinien być (dyplomowanym) pedagogiem. Podobnie, opiekunka w przedszkolu lub nauczyciel’ka nauczania początkowego nie musi mieć doktoratu z mindfulness.

– […] w całkiem niedalekiej przyszłości może czekać nas szkoła, która będzie ograniczać się wyłącznie do funkcji opiekuńczej. – W zasadzie już tak jest, ale nikt nie chce tego otwarcie przyznać.

– […] nauczycieli… prawdopodobnie w zawodzie wielu już nie będzie. – Do obsłużenia szkół pełniących jeszcze funkcje edukacyjne, wystarczy.
Kwestią maksymalnie dwóch lat będzie rozpoczęcie dyskusji o współpłaceniu rodziców za ofertę szkół. Oczywiście podstawa programowa musi być realizowana bezpłatnie, jednak z innych rzeczy będzie trzeba sukcesywnie rezygnować – przewiduje Mateusz Krajewski. – Za chwilę skończy się też dyskusja na temat indywidualnego dotarcia do ucznia, bo wyczynem będzie jakiekolwiek dotarcie. System zmierza do punktu, w którym woła się trzy klasy do jednego nauczyciela, albo organizuje zajęcia w formie wykładu dla kilkuset uczniów i raz na trzy miesiące zalicza materiał. – Ten dłuższy fragment musiałem przytoczyć w całości, bo niewielu ludzi związanych z edukacją ma cywilną odwagę o tym mówić. Koszty edukacji rosną z roku na rok i to nie tylko ze względu na inflację. Mnożące się zrzutki na rozmaite szkolne materiały i utensylia są niczym w porównaniu do kwot, które rodzice wydają na dodatkowe zajęcia, czy to w trosce o wszechstronny rozwój pociech, czy też w obliczu nadchodzących egzaminów, do których ich dzieci nie czują się przygotowane, mimo realnych i pozorowanych w imię biurokracji wysiłków ich nauczycieli. Nie można też dłużej udawać, że sytuacja ekonomiczna nauczycielek i nauczycieli nie przekłada się na ich stosunek do pracy, oraz że chroniczne niedofinansowanie nie wpływa na jakość usług szkoły nawet jeśli mówimy o realizacji jej podstawowych zadań. [4] Ten dość przygnębiający obraz muszę jednak uzupełnić o nawet bardziej złowróżbny element – fizyczna niemożliwość pogodzenia założeń z realiami nie kończy się na niedomaganiach systemowych. Te ostatnie są utrwalane przez dodatnie sprzężenie zwrotne ze społeczną obojętnością. Standardy merytoryczne edukacji interesują naprawdę niewielu ludzi [5] – najważniejszym jest dla nich, by mogli spokojnie oddać dziecko na pół dnia do przechowalni. Spadająca jakość kształcenia nie spędza większości snu z powiek – jedyne co może ją poruszyć to sytuacja, w której za świetlicę trzeba będzie zapłacić lub pozostanie ona zamknięta z przyczyn dowolnych.
To jeszcze jeden argument za dostosowaniem oferty oświatowej do rzeczywistych a nie wyobrażonych, ideologicznie podyktowanych i wymuszanych oczekiwań targetu. Czas wyzbyć się prawdziwie niesprawiedliwego wyobrażenia, że dobra edukacja, to jedynie taka, która prowadzi do doktoratu. Mamiąc społeczeństwo papierowym awansem na bezrobotnego magistra, nie realizujemy bynajmniej ideałów egalitaryzmu.

Gratulując Autorowi demaskatorskiego zacięcia i odwagi mówienia o prawdach niewygodnych, nie mogę nie zapytać do kogo swój apel wystosował. Nie mogę również oprzeć się wrażeniu, że było to jedynie wołanie do potencjalnych klientów Fundacji Ogólnopolski Operator Oświaty. Żeby było jasne, nie robię mu z tego powodu wyrzutu – każda reklama ma swój target i Bartłomiej Dwornik doskonale zdaje sobie sprawę, że mówi do ludzi, którzy raczej nie wierzą w dyżurny przekaz ministerialny i podtrzymywany przez rozmaitych pięknoduchów mit Siłaczek i Siłaczy na wiecznym dokształcie. Podejrzewam również, że gdyby pisał swój tekst z zamiarem znalezienia rozwiązania systemowego dla wymienionych bolączek, to ze znalezieniem właściwego adresata miałby spory kłopot. Sam mam wrażenie, że w większości piszę na Berdyczów.

Przypisy:

[1] Matka jednego z moich uczniów, obecnie studenta Princeton University, ubawiła mnie ostatnio anegdotą z jego zajęć z geografii politycznej, podczas których wyzwaniem dla uczestników okazało się umiejscowienie na mapie Rosji i Chin. Takie przykłady nie świadczą o ułomności intelektualnej dzisiejszych studentów, a jedynie o priorytetach oświaty publicznej, podążającej za niezbyt wyrafinowanymi kulturowymi potrzebami ogółu – nietrudno więc zrozumieć, dlaczego przedstawiciele społeczeństw, które nie wyzbyły się jeszcze z curriculum resztek niepraktycznej erudycji, bardzo często zadziwiają swoim obyciem wykładowców przyzwyczajonych już do objawów wtórnego analfabetyzmu. I komu się to nie sprawdza?

[2] Powiedzmy sobie szczerze, nie wszystkim potrzebna jest matura i ok. 1/3 obecnych uczniów liceów nie powinno do nich w ogóle trafić.

[3] Warto przypomnieć, że egzamin maturalny jest pierwszą okazją do pochwalenia się umiejętnością mówienia w obcym języku, która podlega oficjalnej ewaluacji. Po 12 latach spędzonych w szkole!

[4] Musimy pamiętać, że efektywność szkoły spada także ze względu na ilość zadań, jakie przed nią stawiamy, zupełnie nie zaprzątając sobie głowy absurdem tych wymagań.

[5] Oczywiście oficjalnie nikt tego nie przyzna, wszyscy chcą edukacyjnej gwiazdki z nieba. Konkretne oczekiwania, nieograniczone do „tanio, łatwo i przyjemnie” posiadają nieliczni.

 

Dodaj komentarz

Verified by MonsterInsights