Są takie dni, kiedy, mimo swoich liberalnych przekonań, cieszę się, że nie muszę codziennie sprawdzać, jak podmiot edukacji rozumie tytułowe credo gospodarki rynkowej. Podejrzewam, że co najmniej kilka już razy w „karierze” zostałbym dosłownym jego rozumieniem zweryfikowany negatywnie i pewnie trochę by trwało, zanim znalazłbym odpowiednią dla siebie niszę. Zakładając oczywiście, że nisza taka w ogóle istnieje i nie jest jedynie moim wyobrażeniem. I, że wcześniej by mi się nie znudziło albo po prostu nie dostałbym zawału. Najprawdopodobniej poprzestałbym na pracy poza szkołą, naprawiając to, co ona, tak czy inaczej, musi zepsuć. No cóż, rynek… Kto powiedział, że jestem na nim potrzebny?

W takie dni, zastanawiam się, jak bardzo odklejeni od rzeczywistości są wszyscy bojownicy „nowego” w szkole i jak to się dzieje, że w ich narracji nie istnieje druga strona medalu, będąca odzwierciedleniem tego wszystkiego na „rynku” oświatowym, co jest zaprzeczeniem dążenia do ich sztandarowych wartości, które są ponoć uniwersalne, powszechnie szanowane i pożądane. Jak to możliwe, że nie dostrzegają w swoich zgrabnych enuncjacjach podmiotowości, domagającej się ubranego w modne frazesy drylu, wolności do kontroli, demokracji rankingów, odpowiedzialności innych i samodzielności dyktowania? Jak mogą ignorować pragnienia pokaźnej części obsługiwanego przez siebie społeczeństwa, która otwartym tekstem żąda „regularnego oceniania”, „monitorowania pracy ucznia”, „ustalenia stanowczych reguł” i „zapewnienia postępów”?

Opowiem dziś Państwu o dwóch skrajnych sytuacjach i postawach, które powinny uzmysłowić tym, którzy ze szkołą nie mają na co dzień zbyt wiele wspólnego, dlaczego rojenia o zaistnieniu u nas systemu oświaty rodem z wyobrażeń laików są marzeniem ściętej głowy. Dla kogoś z zewnątrz powinno po tym tekście stać się jasne, że dzieje się tak ze względu na niczym nieamortyzowane zderzenie instytucji, działającej na wewnętrznie sprzecznych zasadach, z mentalnością niewolnika, który właśnie dowiedział się, że jest tej instytucji klientem.

Nie ukrywam, że „ulewa mi się”, bo właśnie zostałem poszczuty kontrolą metodyczną, kuratorem, dyrektorem i czymś tam jeszcze, kolejności nie pomnę. Próbuję sobie wyobrazić, że jestem młodym nauczycielem, prosto po niewiele dających studiach, napompowanym po dziurki w nosie efemerydą dziecięcej ciekawości, paranoją wewnętrznego motywowania z zewnątrz, technikami aktywizującymi marazm i całą resztą tego nowomodnego badziewia, i po niespełna dwóch miesiącach pracy z nadzieją narodu, dowiedziałbym się, że nadzieja, a raczej jej rodzice, każe mi to wszystko, co zrobiłem (a w domyśle, nie zrobiłem) w buty sobie włożyć, bo inaczej… nie będzie na mnie marnować cennego czasu, ubierze się i wyjdzie. Prawdopodobnie, sam wziąłbym co mam w troki i też wyszedł ze szkoły na zawsze, bo na szczęście miałbym jeszcze jakieś kwalifikacje i parę lat na odnalezienie się w życiu, bez konieczności udowadniania za drobne, że nie jestem wielbłądem. Polska edukacja ma naprawdę ogromne szczęście, że, póki co, jest w zdecydowanej większości oparta na plecach osób 50+. Następnego pokolenia ideowych kretynów, chętnych do kopania się z całym stadem koni, może tak szybko nie znaleźć.

Kuratorem straszony jestem nie pierwszy raz w życiu, a i pięćdziesiątkę dawno już przekroczyłem, więc naburmuszona, buzująca jakąś nieznaną mi frustracją pani, domagająca się udostępnienia jej wyników maturalnych moich uczniów, owszem podniosła mi ciśnienie, ale z pracy się jeszcze nie zwolniłem. Być może będę musiał, jeśli pani wykaże się wystarczającą determinacją. O co poszło? Dokładnie nie wiem, bo pani poza wymienioną groźbą, nie zaszczyciła mnie wymianą poglądów, z zaciętą twarzą przysłuchując się zastrzeżeniom innych rodziców, zaniepokojonych nietypowym traktowaniem wspomnianej nadziei.

Co uznali oni za nietypowe, a więc (ach te ludzkie kompetencje) niepokojące? Prawie wszystko. Dwa miesiące mijają, a niektórzy mają tylko jedną ocenę (to nic, że w większości całkiem niezłą, a informacja zwrotna jest zapewniona innymi kanałami). A w drugiej grupie, to pięć jest mało (wniosek: tam się dzieci uczą, u mnie nie). Przez dwa pierwsze tygodnie nic się nie działo, żadnych lekcji tylko jakieś wykłady (sic!) i to często po polsku (poświęciłem ten czas, kiedy nie mieli jeszcze podręczników, na poznanie grupy, i uwaga, śmiałem zaproponować im techniki uczenia się, które przecież nie wszyscy zechcą wykorzystać (czytaj: dzieci traciły cenny czas). Praca domowa niezadana (zadania do wyboru, bez ściśle określonego terminu wykonania się nie liczą) i niesprawdzona (nie ma czerwonego w ćwiczeniach, to pewnie niektórzy nic nie robią albo, o zgrozo, mają tam jakieś błędy – ja się tego nie domyślam, ja to wiem). Notatek brak (argument, że przecież kiedyś powinni zacząć przyzwyczajać się do własnej refleksji nie działa – kiedyś tak, jasne, ale teraz jeszcze nie). Realizacja materiału (czytaj: podręcznika) w polu, jeszcze nawet pierwszy rozdział nie jest przerobiony (nieważne, że przerobione inne, często niewidoczne treści – dział nie odhaczony testem się nie liczy). No właśnie, sprawdziany. Jeszcze ani jednego nie było, jedna nędzna kartkówka (wniosek: dzieci nie muszą się uczyć i są niezmotywowane). W dodatku niedoszły sprawdzian ma wyglądać inaczej niż obyczaj każe (nie będzie testowej powtórki z mozolnie trzepanych ćwiczeń, czytaj: mam się spodziewać traumy zmiany przyzwyczajeń, lawiny niepowodzeń, protestów i pewnie kuratora). I w ogóle bezhołowie jakieś, dzieci są zdezorientowane i nie wiedzą czego się trzymać (dopuszczenie myśli, że trzeba im dać trochę czasu, by mogły przyzwyczaić się do swojej nigdy nieużywanej podmiotowości, wydaje się niemożliwe). Czarę goryczy, przynajmniej w przypadku naburmuszonej pani, która wszystko lepiej wie, ale nie powie, przelało moje stwierdzenie, że matura nie jest dla mnie wyznacznikiem kompetencji językowych. Nie czekając, na rozwinięcie tej kwestii, pani podała w wątpliwość moje kwalifikacje i opuściła salę, nie marnując swego cennego czasu, który pewnie poświęci na opisanie doznanego skandalu na klasowej grupie. Pozostałe panie okazały się bardziej powściągliwe i przynajmniej udawały, że biorą pod uwagę mój punkt widzenia. Zostałem nawet nazwany „antysystemowym”, przy czym raczej nie uznałem tego za komplement. Jednym słowem ferment, zgroza i zgorszenie, mocno podszyte strachem przed możliwym niepowodzeniem latorośli w podobno powszechnie potępianym, szkodliwym i zbędnym wyścigu szczurów. Trenerzy-treserzy szczurów, baczność, kurator idzie. W końcu klient ma zawsze rację, prawda?

Oczywiście, ma. Swoją. Nawet ta naburmuszona pani. Po prostu, w zdrowym układzie nigdy nie byłaby moją klientką. Poszukałaby poganiacza, odpowiadającego jej wyobrażeniu o edukacji, a ja z pewnością bym się jej nie narzucał. Problemem, niezauważalnym dla wszystkich światłych pedagogów, piejących z zachwytu nad alternatywnym ocenianiem, odwróconą klasą i kształtowaniem rozmaitych (często nieokreślonych) kompetencji, jest fakt, że owa racja, częściej niż by się wydawało, jest zupełnie różna od tej rozpowszechnianej na pedagogicznych dokształtach. Gdyby kierować się jedynie udokumentowanym popytem, szkolne usługi, oparte o idee, obecnie uznawane za poprawne nie znalazłyby zbyt wielu nabywców (przynajmniej powyżej podstawówki). Większości w zupełności wystarczyłby popularny, postmodernistycznie przemianowany, dobrze znany i swojski zamordyzm. Instytucja zwana szkołą doskonale zdaje sobie z tego sprawę, newspeak ma już dobrze opanowany i z utrzymywaniem pozorów nie ma najmniejszych problemów. Wbrew powszechnemu mniemaniu, do systemowych szkół też dotarł już wolny rynek (oczywiście w wersji fasadowej) i liczą się one z oczekiwaniami klienta. Oferta do niego skierowana jest więc nowocześnie nazwana i modnie opakowana, ale w środku jest skrojona pod jego stare, dobrze ugruntowane gusta. Zaniepokojone mamy, z którymi właśnie rozmawiałem na konsultacjach były teoretycznie przygotowane do tego spotkania, ale pod doskonale wszystkim znane slogany nowoczesnej oświaty często podkładają treści zupełnie odmienne od tych promowanych na pedagogicznych konferencjach.

Szkoła dostosowuje więc swoje działania, by zadośćuczynić oczekiwaniom realnym, a nie ideowo pięknym. Oczywiście nie powie tego otwarcie. Nie może. Zostałaby skompromitowana jako instytucja. Opakowanie musi być tak piękne, żeby klienci nie chcieli go nawet zdejmować. Nic więc dziwnego, że niespodziewanie skonfrontowani z wnętrzem pudełka, odnajdują tam albo pustkę, albo treści ideowo im obce (jak najprawdopodobniej stało się w przypadku moich zajęć). Jak widać, odpowiedzialność i samodzielność ich własnych dzieci nie kojarzy im się wcale z postulatem ich „przygotowania do życia”. Niektórzy moi uczniowie, a przede wszystkim ich rodzice wcale prawdziwych zmian w szkole nie pragną, choć gdyby zapytać ich o to w jakiejś ankiecie, można by odnieść zupełnie inne wrażenie.

Dla odmiany, rodzice rzeczywiście oczekujący od szkoły wcielania w życie sztandarowych idei, którymi szermują teraz wszyscy wycierający sobie usta oświatą i edukacją, mogą srodze się zawieść. Ta część publiczności, od której standardowa, oportunistyczna, szkolna narracja się odbija i która nie zadowala się podziwianiem opakowania może jeszcze długo się zastanawiać, dlaczego te wszystkie, tak popularne na forach trendy „nowoczesnej edukacji” jakoś nie znajdują drogi do szkół. Posłużę się teraz przykładem dość skrajnym, ale jak wszystkie ekstrema, dobrze ilustrującym kwestie zasadnicze.

Rozkład gaussowski wskazuje, że od czasu do czasu, w każdej społeczności pojawiają się osoby odbiegające od ogólnie w niej przyjętej normy. W opisywanym niżej przypadku, mamy do czynienia z chłopakiem sprawiającym wrażenie totalnie aspołecznego, niezainteresowanego jakimikolwiek relacjami z otaczającymi go ludźmi. Na dodatek, cechuje go przekonanie o własnej wyższości (nieważne, czy usprawiedliwione), co skutkuje chyba zamierzonym wyalienowaniem i powoduje adekwatną odpowiedź grupy. Niestety, pojawiają się drobne (póki co) konflikty, najprawdopodobniej wynikające z faktu, że odrzucenie, nawet to z wyboru, powoduje u chłopca frustrację, a nie satysfakcję, mającą chyba płynąć z ogólnego podziwu rówieśników dla jego indywidualności i nonkonformizmu. Najwyraźniej, nasz bohater ubzdurał sobie, że nie dostosowując się do ogólnie przyjętych norm zachowania, zaskarbi sobie takie uznanie. Być może mógłby na to liczyć, gdyby jednocześnie był obiektem westchnień rówieśniczek, ale, ponieważ traktuje je z równą atencją, co resztę środowiska, również tego nieożywionego, raczej mu to nie grozi.

Nie będzie pewnie żadną niespodzianką, jeśli powiem, że postawa chłopaka, jego lekceważące odzywki, niezbyt kulturalne zachowanie i zerowe kompetencje społeczne wystawiają na ciężką próbę cierpliwość nie tylko zespołu klasowego, ale także ciała pedagogicznego. Staramy się zachować profesjonalny dystans do jego wybryków, ale nie jest to łatwe. Nauczycielki i nauczyciele, mający przyjemność sprawdzać na jego osobie swoje kwalifikacje pedagogiczne, starają się, nie zgadniecie Państwo, czegoś go nauczyć i jakoś go… Ucywilizować? Wszyscy dzielą się spostrzeżeniami, co zadziałało, co nie… Tego drugiego jest jakieś 99%. Inteligencja chyba wyższa od przeciętnej, typowa dla indywidualistów i introwertyków, ale na Aspergera to nie wygląda. Ciężko dociec, co go interesuje i czy w ogóle. Z poszczególnymi przedmiotami radzi sobie na 3, jeśli cokolwiek to znaczy. Wysiłki pedagoga szkolnego, póki co, spełzają na niczym; oczywisty pomysł wysłania chłopca na badania do poradni specjalistycznej spalił na panewce, z uwagi na sprzeciw rodziców.

I tu dochodzimy do sedna. Ojciec naszego „nonkonformisty” zaznaczył, że nie będzie działał wbrew woli syna, a ten do żadnego psychologa się nie wybiera. Zapytany, czy dostrzega problem i czy widzi jakieś rozwiązanie, odparł, że jak najbardziej – sugerowałby pozostawienie syna w spokoju i niedawanie mu pretekstu do idiotycznych buntów. Wyraził przekonanie, że chłopak musi spostrzec, że jego zachowanie nikogo specjalnie nie wzrusza (oczywiście, dopóki nikomu nie dzieje się krzywda) i że generalnie działa na swoją własną szkodę. Innymi słowy, doradził nam, żebyśmy nie dawali się prowokować. Powiedział, że oboje z żoną kwestię przemyśleli i doszli do przekonania, że ich syn kiedyś musi nauczyć się, że jego wybory mają konsekwencje, a jego otoczenie niekoniecznie będzie funkcjonować po jego myśli. Jeśli szkoła będzie codziennie mu udowadniać, że jest pępkiem świata, to jedynie ten moment odwleka. Wspomniał także, że oczywiście rozważali edukację domową, ale raz, że syn chciał chodzić do „normalnej” szkoły, a dwa, że polski model ED raczej nie zachęca do podejmowania takich prób.

Po analizie znanych mi wyskoków sprawcy całego zamieszania, musiałem przyznać, że rzeczywiście, ich zdecydowana większość zaistniała, kiedy delikwent napotykał na błahe wymogi systemowe – proste siedzenie w wyznaczonej ławce, udzielenie odpowiedzi potwierdzającej przewinienie, nagabywanie o jego przyczynę, wykonywanie czynności dla wszystkich oczywistych, jak np. zdejmowanie zegarka na wf, patrzenie na rozmówcę, przyjęcie odpowiedniej postawy podczas rozmowy, naleganie na zaangażowanie się w życie klasy, itp. itd. Z pewnością nie są to problemy, z którymi z reguły mierzymy się w przypadku 16-latka, ale czy szkoła biorąca udział w programach edukacji włączającej nie mogłaby przeboleć tych niesubordynacji w imię programowych, szczytnych idei?

Otóż, nie. Gdybym tylko zaproponował takie podejście na radzie pedagogicznej, zostałbym prawdopodobnie wyśmiany. Jak to tak? A autorytet? A statut? Dlaczego w takim razie inni mieliby w ogóle zwracać na nas uwagę, zachowywać podstawową dyscyplinę, słuchać naszych poleceń i rad? Stosować się do reguł społecznych? No właśnie, dlaczego? Czy na pewno dlatego, że wymyśliliśmy sobie jakieś paragrafy i system oceniania? A może dlatego, że owi inni są po prostu inni, lepiej przystosowani do funkcjonowania w stadzie, a nasz wyrodek nie? Przecież to nie my, nauczyliśmy swoich uczniów i uczennice mówić dzień dobry, rozmawiać z ludźmi z rękami wyjętymi z kieszeni, zachowywać się „rozsądnie” i liczyć się z tym, co mówią starsi. Czy aby nie chodzi nam jedynie o to, by każdy uczeń zachowywał się w sposób standardowy? Nie mamy takich wymagań, wobec dzieciaków, które mają urzędowo stwierdzone rozmaite dysfunkcje – wymyślamy dla nich rozmaite furtki, pozwalające im dość często obchodzić nasze święte zasady. Dlaczego np. ktoś cierpiący na zespół Tourette’a, może po prostu wyjść z zajęć, a ktoś inny już nie? Co takiego stałoby się statutowi i jak ucierpiałby na tym autorytet prowadzącego lekcję? Dlaczego nie możemy po prostu przejść do porządku dziennego, nad sytuacją, w której ten i ów wyraziłby niezainteresowanie lekcją WF-u (lub dowolną inną), koniecznością przebrania się lub zdjęcia potencjalnie niebezpiecznych ozdób? Czy nie wystarczyłoby dać mu siedzieć na ławce lub w przypadku niemożności wzięcia odpowiedzialności za jego bezpieczeństwo, zadzwonić po rodziców, prosząc o niezwłoczne zaopiekowanie się potomkiem?

Musiałem wspomnianego rodzica wyprowadzić z liberalnego błędu takiego rozumowania i przekonać go, że najzwyczajniej w świecie nie jest to możliwe. W znacznej mierze ze względu na nasze, „pedagogicznie” antyindywidualistyczne pojmowanie świata i niewolnicze, korporacyjne przyzwyczajenia, a po części ze względu na przepisy, które ustanowiono, by te regulacje usprawiedliwić i utrzymać w mocy. W ten sposób, spora część naszych statutów funkcjonuje na zasadzie §22. Szkoła jest zbyt przywiązana do swojej instytucyjności (popieranej przez miażdżącą większość klientów), by usunąć niespójności w swoich dążeniach. Zrobimy (jako oświata) wszystko, by zabić wszelką indywidualność, jeśli tylko w naszym, doraźnym, oportunistycznym mniemaniu zagraża ustalonemu porządkowi. W rezultacie, szkoła, poza brakiem łóżek i pryszniców, nie różni się znacząco od koszar, mimo że w idącej w tony dokumentacji jest oazą tolerancji, wolności i demokracji. Wystarczy jedynie przekroczyć niewidzialną linię norm akceptowalnych lub tych, których nieakceptacją nie wypada się chwalić i łatwo można się przekonać, ile warte są te ideały. Spróbujcie Państwo poprowadzić lekcje (lub grupę) na istotnie odbiegających od stereotypów zasadach, przyjść do szkoły i wyrazić swoje zdanie odrębne, wyjść z niej bez stempelka, a przekonacie się, ile znaczy wasza podmiotowość. Nasza szkolna demokracja nie dorosła do dawania ludziom prawdziwego wyboru.

Dla pełnej jasności, nie przekonuję Państwa, że przypadek, który tu omawiam jest czymś dobrym i wartym uczynienia zeń symbolu sprzeciwu wobec establishmentu – pokazuję jedynie, że polska szkoła (i zdecydowana większość innych) nie tylko nie jest w stanie realizować swoich szumnych-dumnych, pożyczonych od kilku nacji założeń, ale nie dorobiła się także rozwiązań skutecznych w podobnych sytuacjach. Mimo istnienia przypadków beznadziejnych, oświata powszechna nie jest w stanie zaakceptować podstawowej odpowiedzialności człowieka za swoje czyny, także wtedy, gdy w grę wchodzi elementarne bezpieczeństwo jej podopiecznych. Gdyby rzeczony chłopak był agresywny (a zdecydowanie nie jest), kogoś pobił, zniszczyłby mienie społeczne lub prywatne, groziłby uczniom lub personelowi szkoły, nie byłoby sposobu, by tak po prostu, ze szkoły go usunąć. Do akcji przystąpiliby psycholodzy, kuratorzy i pedagodzy specjalni, którzy mogliby ciągnąć swoje „czynności” tak długo, jak nieletni przestępca musiałby w szkole przebywać. Myślę, że sporo ludzi zna przypadki, w których tacy, często bardzo młodzi terroryści dezorganizują funkcjonowanie klas i całych szkół. Oczywiście wszystko w imię walki z dysfunkcjami i wykluczeniami.

Mam nadzieję, że załączone wyżej „obrazki” dokładnie objaśniają, dlaczego dyżurny przekaz oświaty publicznej, skierowany do społeczeństwa jest ściemą i hipokryzją. Ta część publiczności, która zastanawia się nad zagranicznymi (również cierpiącymi na liczne schorzenia) fenomenami oświatowymi oraz brakiem ich reprezentacji w Polsce, powinna obydwa, przyznajmy, dość drastyczne przykłady brać pod uwagę, zanim wystąpi z postulatami, które na co dzień napotykają na dokładnie te same bariery – wszystkie różnice są jedynie kwestią skali i częstotliwości. Klient, nasz pan? W tym tkwi zasadniczy błąd rozumowania – to ogromna większość klientów potrzebuje pana i ekonoma. I nie jest to wyjątkowa cecha akurat naszego społeczeństwa, na zamówienie którego szkoła generalnie funkcjonuje właśnie tak, a nie inaczej. Wedle mniej lub bardziej uświadomionych wyobrażeń 99% cywilizowanego polityczną poprawnością świata, ma to być obróbka skrawaniem. Ale ze znieczuleniem. Oto miara postępu.

Dodaj komentarz

Verified by MonsterInsights