Muszę podziękować Jarosławowi Kordzińskiemu, bo jego teksty bardzo często skłaniają mnie do przemyśleń. Dziś, nawiążę do jednego z nich bardzo krótko, bo nie będzie to polemika czy analiza, lecz szybka refleksja na temat takiego właśnie, publicznego „szukania rozwiązań na nowe czasy” i zastanawiania się, co też szkoła jeszcze powinna i dlaczego… Czytam artykuł uważnie, w tym dołączone, obszerne cytaty, potakuję, dopowiadam sobie przykłady i konteksty, i… im bliżej końca lektury, tym bardziej się zastanawiam, co z tego wszystkiego wynika, ile to już takich tekstów, mniej lub bardziej rzeczowych (łącznie ze swoimi własnymi) w życiu przeczytałem i niczego nowego się nie dowiedziałem… Przestaję się już nawet dziwić, że na tę biegunkę dezyderatów i diagnoz niektórzy reagują wzruszeniem ramion, a inni szukają rozwiązań w posunięciach radykalnych.
Rzeczywistość medialną oświaty zdają się tworzyć rewelacje mniej lub bardziej popularnych, internetowych guru, którzy co raz to wykrzykują swoje manifesty i recepty na zbawienie. Mogą to robić bez chwili zawahania, bez żenady i bez liczenia się ze skutkami, ponieważ w większości przypadków wiedzą, że… tych ostatnich nie będzie. Najczęściej, wszyscy oni zajmują się wyliczanką tego, co powinno być, a nie jest (mniejsza o pogodzenie pomysłów ze sobą oraz ich wewnętrzną spójność), a żaden nawet nie próbuje zasugerować, co miałoby być mechanizmem sprawczym pożądanych zmian. Zaraz po takich objawieniach, największym powodzeniem cieszą się połajanki, odezwy i apele do nauczycieli, by wreszcie coś zrobili, skoro rozwiązań jest w bród i wystarczy po nie sięgnąć. Naturalnie, słychać także gniewne pohukiwania rewolucjonistów, samozwańczych rzeczników wszystkich pokrzywdzonych, którzy bez ogródek żądają zaorania oświaty publicznej. Po co to w ogóle pisać i czytać? Może dać sobie z tym spokój?
Nad bezproduktywnością takiej publicystyki (poza dochodami oświatowych influencerów, oczywiście) zastanawiałem się już kiedyś na blogu, podobnie zresztą jak analizowałem przyczyny ślimaczenia się zmian. Oczywiście, bez nadziei na jakikolwiek wpływ na sytuację ogólną i raczej dla własnej higieny psychicznej, który to motyw, jak podejrzewam, jest głównym motorem powstawania takich tekstów, jak ten, który stał się pretekstem do tej wypowiedzi. Skromne doświadczenie mówi mi, że to wszystko jest pisaniem na Berdyczów i to wcale nie dlatego, że brakuje koncepcji, co i jak zrobić, albo autorzy kiepsko władają piórem. Przyczyna może wydawać się absurdalna i z sufitu wzięta, a jednak zaryzykuję jej
przedstawienie: Wbrew pozorom i namolnej reklamie „nowego”, nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment historyczny.
Nie zaistniał też (albo nie potrafimy go jeszcze zidentyfikować) żaden game changer, wyzwalacz społecznej gotowości do zmiany myślenia o edukacji (i nie tylko). Nie chodzi wcale o idące już w dekady odkrywanie „nowego” w oświacie, ani o sieciowy hyde park, ziejący mniej lub bardziej usprawiedliwionymi pretensjami do szkoły – jak widać za oknem, nie doprowadzają one do niemal żadnych korekt, które nie byłyby pozorne, nieistotne statystycznie lub zbyt powolne, i to mimo kwalifikacji, i sporego zaangażowania wielu ludzi, którzy „nowym” znudzili się już dawno i poszukują „nowszego”. Potrzeba tu czegoś zdecydowanie bardziej kulturotwórczego, mentalnej przemiany, znamionującej odejście od chciejstwa i wiary, że dowolna idea, choćby dla kogoś najpiękniejsza, zostanie wprowadzona w życie tylko dlatego, że wydaje się niektórym dobra dla wszystkich. Ten model sprawczy wyczerpał się wraz z nadejściem globalizacji.
Zasugeruję teraz pochylenie się nad okresowością ludzkich nastrojów – historia uczy (a jednak!), że rzeczywiste zmiany, które postulują i których nie mogą doczekać się autorzy zaangażowanych tekstów o edukacji, nastąpią wręcz samorzutnie (choć wątpię, by wyglądały tak, jak je sobie wyobrażają i żeby wszystkich usatysfakcjonowały), dopiero gdy mentalna sinusoida społeczeństw ponownie podąży od wychyłu dekadencko-romantycznego, jako pochodnej milenijnej histerii i, paradoksalnie, bezprecedensowego dobrobytu, w stronę tego racjonalnego, który zwykle przychodzi w chwili kryzysowego otrzeźwienia. Kiedy ono nastąpi (przełoży się na wolę polityczną) i czym będzie, trudno wyrokować, choć, zdając sobie sprawę ze wspomnianych, niebezpiecznych korzeni takiego przełomu, trudno jednocześnie za nim tęsknić – oby tylko owym game changerem, nie stała się żadna katastrofa…
Czego sam spodziewałbym się po takim wychyleniu? Wiele i niewiele… Dla mnie, w sam raz, choć dla Jarosława Kordzińskiego i wielu innych to z pewnością byłoby za mało, a nawet w ogóle nie to… Przede wszystkim racjonalizacji oczekiwań wobec oświaty oraz ograniczenia jej zadań do tych wykonalnych, a nie ideologicznie słusznych i pięknych. Być może zakładany, konieczny game changer wymusi rozluźnienie ministerialnej kontroli i dyktatu rozwiązań oraz odejście od polityki ubezwłasnowolniania szkół? Może sprawi, że edukacja będzie bardziej prawem i przywilejem niż obowiązkiem? Zakończy egoistyczną przeczulicę wszystkich zaangażowanych podmiotów, a przede wszystkich bezpośrednich odbiorców edukacji, którym dotychczasowa, dominująca narracja wmówiła, że nie liczy się nic, poza ich emocjami? Ograniczy oświatę podstawową do introdukcji kompetencji elementarnych, zbliżonych do klasycznego trivium, wzbogaconego o bazowe umiejętności arytmetyczne i informatyczne? Poszerzy i uwiarygodni szkolnictwo zawodowe? Przywróci realne znaczenie wykształceniu wyższemu? Może wolność podmiotu edukacji, obecna na sztandarach wszystkich walczących o oświatowy postęp, znów zyska pełnię swojego znaczenia, stając się nie tylko „wolnością od”, ale także „wolnością do”? Skąd akurat takie oczekiwania? Może dlatego, że, mimo wszystko, bezproduktywnie czytam i piszę?