Trendy oświatowe, Państwo wybaczą truizm, zmieniają się. Niestety, choć podobno zmiany te są powszechnie wyczekiwane, można o nich powiedzieć wszystko, ale nie to, że te oczekiwania spełniają. Przyczyn tego jest pewnie multum, ale wymienię tu tylko dwie, które wydają mi się absolutnie podstawowymi.
Pierwszą jest rzecz oczywista, choć przez wielu zupełnie ignorowana – obecne, wreszcie możliwe do masowego wyartykułowania wymagania społeczne są tak zróżnicowane, że nie istnieje, bo istnieć nie może, spójny i zadowalający choćby większość zainteresowanych sposób ich realizacji w stosunku do oświaty publicznej.
Drugą przyczyną jest sam mechanizm powstawania oraz implementacji nowych koncepcji oświatowych i edukacyjnych. Z całą pewnością nie jest nim naturalny i gwarantujący optymalizację proces ewolucyjny. Na to jesteśmy zbyt niecierpliwi, a przede wszystkim zdecydowana większość społeczeństwa odczuwa głęboko zakorzenioną awersję do doboru darwinowskiego, przeciwstawiając go swojemu poczuciu moralności i sprawiedliwości, choć jest ono zawsze względne i nad wyraz elastyczne – ewolucja zawsze będzie na przegranej pozycji, bo możliwość manipulacji ludzką zbiorowością, jaką daje oportunistycznie rozumiana prawość i sprawiedliwość jest zawsze w cenie. Zawsze też znajdzie się ktoś, kto lepiej od innych wie, co jest prawe i sprawiedliwe, i owym innym to podyktuje, całą ich inność mając za nic.
Niestety, założenia oświatowe nie powstają również jako wynik działań inżynieryjnych, których podstawą zawsze są niepodważalne prawa fizyki i ekonomii oraz precyzyjny projekt. Wręcz przeciwnie, choć znajdą się tysiące „projektantów”, gotowych temu przeczyć, są one w przeważającej części wypadkową ideologicznych i politycznych wiatrów, do których w pocie czoła usiłuje się dopasować jakieś rzeczywiście istniejące wielkości i zasady. A jakie jest prawdopodobieństwo powstania w krótkim czasie sprawnie działającego urządzenia, w rezultacie przejścia tornada nad składem złomu, wszyscy potrafią sobie, jeśli nie policzyć, to przynajmniej wyobrazić – jaką oświata jest, każdy widzi.
Ponieważ nie wydaje się, by tę ogólną sytuację dawało się zmienić, wypadałoby pogodzić się z jej skutkami i przestać oczekiwać cudu za każdym razem, gdy na horyzoncie wyborczym pojawia się nowa-stara siła polityczna albo gdy Internet wypluwa nowego, oświatowego guru, który wyczuł koniunkturę i wspomniane wiatry w żaglach. Także i w tych okolicznościach, logika musi jednak ustąpić psychologii tłumu – choć większość ludzi zaangażowanych w oświatę doskonale wie, co należałoby zrobić, by większość jej problemów rozwiązać [1] , nie będzie się z tą prawdą zbytnio afiszować, z obawy przed zepchnięciem w profesjonalny niebyt przez tych, którzy też są tego świadomi, ale chcą jeszcze długo czerpać korzyści z nieświadomości (i poparcia) pozostałych. Jest to konundrum, z którego nie istnieje dobre wyjście i które można jedynie opisywać na użytek własny i/lub tych, którzy wolą być świadomi sytuacji, nawet jeśli nie mogą jej zmienić. Pozwala to w jakimś stopniu uniknąć manipulacji.
Skoro edukacja sama w sobie jest jakąś wersją manipulacji (wszyscy oczywiście chcieliby, żeby była tą pozytywną i nieszkodliwą dla adresata, a najlepiej, żeby jej nie nazywać po imieniu) [2], dobrze jest ograniczać do minimum wpływ ideologii na swoją pracę, a przynajmniej starać się świadomie dokonywać wyboru tych jej elementów, które nie kłócą się z naszym poczuciem profesjonalnej i indywidualnej przyzwoitości. Żeby to czynić, trzeba zdawać sobie sprawę ze wspomnianych mechanizmów funkcjonowania oświaty, a przede wszystkim nie pozwalać, by dowolne, podyktowane chciejstwem jej założenia kolidowały z realiami i to przy naszej tego akceptacji.
Nie jest to wcale proste, gdyż, wobec rosnących i niespójnych oczekiwań podmiotu i z góry skazanego na klęskę procesu ich godzenia, jesteśmy eksponowani na manipulację przekazem tyleż pozytywnym, co oportunistycznym, obliczonym na trwanie systemu paradoksalnie wciąż pożądanego, ale niemożliwego do utrzymania bez zmiany założeń, będących teoretycznie zdobyczą cywilizacyjną – mówiąc wprost, stoimy wobec nieusuwalnego konfliktu wolności i podmiotowości uczących się z jakąkolwiek formą wpływania na ich świadomość.
Konflikt ten maskowany jest na różne sposoby, zarówno te pochodzenia korporacyjnego, jak i „reformatorskiego”, ale w epoce równoważności wszystkich narracji i strachu przed uchybieniem którejkolwiek z nich, coraz częściej przybiera to postać populistycznego eskapizmu – stawia się na rozwiązania nie tyle realne i skuteczne, co pasujące do politycznie poprawnej kultury natychmiastowej gratyfikacji, dla choćby potencjalnie pokrzywdzonych lub urażonych. „Rozwiązania” te muszą jednak spełniać pewien istotny warunek formalny – nie ma mowy, by mogły być nienowoczesne. Myliłby się jednak ktoś, kto widziałby w tym jakiś problem techniczny lub ekonomiczny. Sukces w tej mierze uzyskuje się dość łatwo i tanio, wystarczy opanowanie stosownej nowomowy, np. poprzez dodawanie przedrostka neuro– do rzeczowników odsłownych lub podkreślanie roli AI w procesie edukacyjnym. Daje się.
Zamiatanie wspomnianego konfliktu pod dywan politycznej poprawności zaczęło się dość niewinnie, naiwnym i w sumie beznadziejnym poszukiwaniem pedagogicznego Graala – metody mającej zagwarantować maksymalną skuteczność nauczania, przy równie maksymalnym zaangażowaniu i korzyści podmiotu edukacyjnego, czyli od prób cywilizowania behawioryzmu. Apogeum tej gorączki pedagogicznego złota przypadło chyba na przełom lat 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku. Wkrótce jednak okazało się, że wydobytego kruszcu metodycznego nie ma znowu aż tak dużo w stosunku do potrzeb, bo zróżnicowanie targetu i jego gwałtownie postępująca w następnych latach emancypacja uzmysłowiły niemal wszystkim, że Graali potrzeba niewiele mniej niż jest uczestników procesu edukacyjnego. Tymczasem znaleziono ich raptem kilka, a i te po części okazały się podróbkami.
U coraz nowocześniej uświadomionych dydaktyków zaczęła dojrzewać myśl, że metodyka była dotąd bardziej nastawiona na efekty edukacji niż na odczucia jej nowo odkrytego podmiotu i należałoby coś z tym zrobić, bo taki konserwatyzm w XXI wieku, w epoce podmiotowości i integracji wszelakiej [3] , już nie uchodzi. Ten zwrot w postrzeganiu priorytetów okazał się o tyle łatwy, że wspomniane efekty były coraz słabsze – dzieło alfabetyzacji społeczeństwa dawno się dokonało, a masowość szkolnictwa dość wyraźnie obniżyła jego poziom. Ze zgrozą odkryto także, że szkoła nie jest dla uczących się naturalnym środowiskiem (jakby poza nią ich środowisko było naturalne). Wszystko to oraz konsekwencje nieistnienia metody, czy choćby zestawu metod uniwersalnych, zrodziło pomysł, by uczącym się stworzyć takie warunki, w których zastosowane przez nauczyciela metody byłyby kwestią drugorzędną, ba, sam nauczyciel, jako element obcy i niepoprawnie autorytarny, mógłby wycofać się na pozycję facylitatora. W takich okolicznościach, proces edukacyjny zachodziłby niejako samoczynnie, napędzany naturalną ciekawością oraz wewnętrzną motywacją uczniów i uczennic, a ostatnio także osób uczniowskich.
Od tej chwili, rozpoczęła się kariera wielowymiarowego kreowania środowiska edukacyjnego, które, z dość niejasnych przyczyn, niektórym wydaje się łatwiejsze niż kształtowanie ludzkiej świadomości. No cóż, nawet prawa przyrody są obecnie w oświacie podporządkowywane sinusoidzie poglądów – w naturze (w skali makro), to raczej dowolny organizm dostosowuje się do środowiska, tymczasem w sterowanej ideologią instytucji, to środowisko będzie teraz dopasowywane do każdego organizmu z osobna i to do takiego, który dopiero buduje swoją tożsamość. Zwolennicy tego odwrócenia ról najwyraźniej nie dostrzegają, że w zasadzie wyważają otwarte drzwi – w skali mikro (czyli indywidualnej), każdy organizm, w sprzężeniu zwrotnym, przekształca jakoś swoje środowisko, co, w odniesieniu do edukacji, jest najlepiej widoczne w edukacji domowej. Kreatorzy środowisk edukacyjnych dążą więc do uzyskania efektów typowych dla ED w skali masowej, czyli zjeść ciastko i je mieć. Na dodatek nikt nie usiłuje nawet zaprzeczać, że tworzone na indywidualne zamówienia ekosystemy niewiele mają wspólnego z tym funkcjonującym poza murami szkoły. Realnością tego przedsięwzięcia, w skali innej niż anegdotyczna, niespecjalnie się ktokolwiek przejmuje, a gdy po wyborach, konferencji metodycznej lub lekcji pokazowej kurz opada, na ogół całe kreowanie kończy się po prostu usunięciem ze środowiska elementów problematycznych lub ideologicznie niebezpiecznych. I rzeczywiście, jeśli np. prace domowe rodzą problemy i kontrowersje, środowisko ich pozbawione wszystkie je likwiduje. Można?
Lista takich środowiskowych zakał lub po prostu czynników kreowanemu środowisku zagrażających jest długa, a w zasadzie nieskończona, bo przecież jeśli zmienia się podmiot, to, logicznie rzecz biorąc, także instytucjonalnie dostosowywane do niego środowisko musi podlegać nieustannej zmianie, a zmianą najłatwiejszą do dokonania jest postępująca redukcja i w końcu eliminacja. Ponieważ, na co wskazują niezliczone badania i odkrycia fejsbukowych teoretyków edukacji, największym obecnie problemem dla osób uczniowskich jest szkoła, to, zgodnie z logiką dziejów, należy oczekiwać jej rychłej likwidacji. Nieprawdopodobne? Przecież to naturalna kolej rzeczy – dążenie układu do maksymalizacji entropii!
Ironizuję? A cóż innego pozostaje? Przesadzam? No, to popatrzmy, czym charakteryzują się te oświatowe raje, które, wobec niedostępności Graala, otwarcie promują liczni demiurdzy edukacji, nieprzejmujący się niespójnością swoich pomysłów, fizycznymi możliwościami ich implementacji i faktem, że nawet najwspanialsze idee na ogół nie chwytają w postaci dekretu. Rozdawane przez ich kolorowe foldery reklamowe opisują cały archipelag wielowymiarowo dostosowanych, rajskich wysp, na których można spędzać czas między wakacjami. Jedną z najpopularniejszych, i to już od dawna, jest wyspa bez oceniania. Udają się na nią młodzi turyści, spragnieni egzotyki życia wolnego od konieczności liczenia się z opiniami o swoich osiągnięciach. Jest to miejsce, w którym wreszcie mogą odpocząć od przestróg i napomnień rodziców oraz reszty rodziny, od czujnych oczu sąsiadów, od komplementów wielbicieli, złośliwości hejterów, dyktatu mody, taksujących spojrzeń kolegów i koleżanek, śledzenia polubień i komentarzy, nie mówiąc już o notach za sprawdziany i kartkówki. Wysyłają ich tam rodzice, którzy sami chcieliby choć na chwilę oderwać się od liczenia punktów, śledzenia rankingów czy opisów, wpływających na awanse, podwyżki czy przedłużenia umowy, oraz od innych pomiarów efektywności swojej pracy, wykresów sprzedaży i zestawień zrealizowanych projektów, ale nie mogą, bo w ofercie do nich skierowanej takich wczasów nie ma. I to za żadne pieniądze, nawet po celującej ocenie ich zdolności kredytowej.
Tuż obok, tak blisko, że podczas odpływu rozsądku można tam zajść suchą stopą, leży wyspa, na której nie uświadczymy rywalizacji i konkurencji. Żadnych sportów, wyścigów, żadnych zabiegów o partnera, sporów na forach, żadnych gier i konkursów, takich czy innych ocen, świadectw, pasków i nagród, którymi można by się niezdrowo podniecać. Nikt tam nie jest mniej lub bardziej popularny, a nawet do głowy mu nie przychodzi, by być w czymś lepszym od innych uczestników turnusu. Nikt też nie bierze udziału w internetowych czelendżach, zawodach, w których nie wszyscy zajmują pierwsze miejsca, a na samą myśl o posiadaniu racji w jakiejkolwiek dyskusji niektórzy dostają nerwowej wysypki. Chętni poświęcają cały pobyt wzorowej współpracy, w której liderzy są niemile widziani, a każdy, nawet najgłupszy pomysł witany jest z entuzjazmem i doceniany nieoceniającym aplauzem. Oczywiście, kiedy współpraca zaczyna doprowadzać do niesprawiedliwej dominacji nad inną współpracującą grupą, turnus się kończy, tak, żeby w uczestnikach nie utrwalać szkodliwych domysłów, że współpraca może być konkurencyjna, albo, o zgrozo, być praktykowana w niecnym celu pokonania przeciwnika. Grupę wymykającą się spod kontroli można zawsze przewieźć promem na inną wyspę archipelagu.
Na przykład, na taką z jeszcze bardziej endemiczną noosferą, na której panuje absolutna wolność i brak zobowiązań. Nie ma tam czegoś takiego jak posłuszeństwo, reguły, zasady, nie mówiąc już o tak wstrętnych wymysłach boomerskiego establishmentu jak wymóg dopasowywania się do poronionych norm i umów czy jakaś tam, wymuszona konwenansem grzeczność. Żadnych lektur do czytania, żadnych prac domowych do odrabiania, żadnych telefonów do oddania. Nic z tych rzeczy. Niektórzy zwiedzający, z całej tej wolności nie bardzo wiedzą, czym by tu się zająć, żeby przypadkiem czegoś nie musieć, ale wiadomo, że wolność wymaga ofiar. Jest opcja, że ofiary z nudów zaczną się uczyć albo wynajdą koło. Nie ma przecież żadnych krępujących rozwój i podmiotowość granic. No, może z wyjątkiem linii brzegowej i grawitacji, ale specjaliści od antypedagogiki już nad tym pracują. Ich samopoczucia nie psuje nawet fakt, że ta ich wyspiarska wolność wymaga samoograniczeń i wyrzeczeń po stronie lądów sąsiednich, no ale tych nie ma co za bardzo żałować, bo one pewnie zwyczajnie nie chcą lub nie potrafią być wolne i nic nie musieć – ich mieszkańcy, wedle wykładni jednego z głównych ideologów archipelagu, nie zredefiniowali sobie jeszcze pojęcia luksusu. Defetyści przebąkują co prawda, że wyspa nie jest samowystarczalna, bo nawet buddyści, z na maksa przedefiniowanym pojęciem luksusu, muszą czasami coś jeść, ale skoro wokół tyle wysp…
Niestety, w kwestii zaopatrzenia, wolni od wszystkiego amatorzy nicniemuszenia nie mogą także liczyć na kolejną, pobliską wyspę, bo tak się składa, że jest to ląd wolny od twardych kompetencji. Żeby zostać na nią wpuszczonym, trzeba przedstawić certyfikat nieposiadania żadnej konkretnej wiedzy i umiejętności (zdolność posługiwania się abstraktem, ideacją, umiejętność funkcjonowania bez mapy myśli i koncentracji bez aktywizacji, absolutnie wykluczone) – można tam praktykować jedynie kompetencje ludzkie, uważność, pełen szacunku dialog, oraz miłość wzajemną i dobroć. Jak widać, mieszkańcy tej wyspy także w całości muszą polegać na imporcie dowolnych przyziemności. Na szczęście, wycieczki objazdowe po tej wyspie nie trwają zbyt długo, bo nawet zagorzali wyznawcy mindfulness, po pewnym czasie, zaczynają odczuwać mdłości od tej sielanki.
Z niejaką ulgą, która ich samych nieco dziwi, szukają azylu na wyspie praktyczności, nieskalanej wiedzą akademicką. Mają tam nadzieję wreszcie przygotować się do życia, czyli nauczyć się tego wszystkiego, czego szkoła im zwykle skąpi, tj. pragmatyzmu bycia pięknym, młodym i bogatym. Chcą się dowiedzieć, jak prowadzić biznesy (bezkonkurencyjnie, oczywiście), jak zarobić, żeby się nie narobić, i jak wypełniać PIT-y, by nikt nie wytropił ich dochodów w rajach podatkowych. Wielu marzą się zajęcia praktyczne z uczuć, które znają jedynie z reality shows i relacji influencerów, ale tylko takich pozytywnych emocji, bo o traumie egzystencji, która ich codziennie spotyka, wiedzą już wszystko z mediów wszelakich. Chętnie się za to nauczą, jak mieć przyjaciół, a nie znajomych, ale tak, żeby można ich było włączać i wyłączać, jak aplikację. A tak w ogóle, to tej praktyki tu tyle, że goście nie wiedzą, o co jeszcze zapytać i w końcu nadal nie potrafią zrobić sobie śniadania, uprać majtek i wymienić żarówki, ale od czego nowoczesna technologia? Nadmiar wiedzy akademickiej nie jest przecież potrzebny do korzystania z usług AI, która na zawołanie pluje rozwiązaniami wszelkich problemów i to nie żądając na wstępie daty wybuchu II wojny światowej ani umiejscowienia Europy na mapie. Z wyspy wyjeżdża się więc z komfortową świadomością, że praktycznie niczego nie trzeba się już uczyć, bo przecież wszystko wymyślili już inni, odpowiednia apka to podpowie w nagłej potrzebie i nie ma co się stresować zbędną teorią, pamiętaniem jakichś skomplikowanych terminów, faktów, nie mówiąc o ich kojarzeniu. To takie praktyczne, prawda?
Wielce praktycznym jest również posiadanie motywacji i to najlepiej tej „wewnętrznej”. Po nią można się udać na wyspę opodal. Przed wizytą należy wyrzec się jednak wszelkich bodźców i zachęt zewnętrznych, które kłócą się z tą ideą przepiłowania magnesu na pół – przed przybiciem do brzegu trzeba wyrzucić za burtę wszelkie marzenia o pieniądzach, ludzkim uznaniu, pochwałach, wysokim statusie społecznym, a zwłaszcza o satysfakcji z uzyskanych ocen cyfrowych, uzależniającej jak heroina. Przepustką jest posiadanie nieskazitelnie białego flow – daru wyniesionego z łona matki, ewentualnie, wynikającego z zupełnie niezewnętrznych działań kreatora środowiska edukacyjnego, które, co oczywiste, nie mogą być postrzegane jako autorytarne.
Charakteryzowany tu skrótowo, wielowymiarowy archipelag jest tak rozległy, że, aby poruszać się po nim bezstresowo, należy rozpocząć rejs od wyspy optymizmu, gdzie czekają już liczni, kompetentni przewodnicy. Ci zadbają o takie wyznaczenie kursu, kolejność zwiedzania i taki zapas odpowiednich anegdot, by uczestnicy wycieczek nie doznali poczucia zagubienia oraz odrealnienia i niespójności zwiedzanych „środowisk”. Jednak cała ta antypedagogiczna ściema, nie zmienia faktu, że w naturze… wysp tych nie ma.
Przypisy:
[1] Nie miejsce tu na przedstawianie szczegółów, dlatego też pozwalam sobie na przypis, który można pominąć, ale, zastanawiając się nad kształtem i problemami oświaty, warto uzmysłowić sobie, że pedagogika i wychowanie nie są spójne aksjologicznie i nigdy takie nie będą. Nie da się wpływać na świadomość i zachowanie ludzi, nie naruszając jednocześnie w jakimś stopniu i sensie ich wolności i podmiotowości. To, czy uznajemy takie czy inne działania za poprawne i moralne zależy jedynie od momentu historycznego i akurat dominującej narracji. Możemy do końca świata starać się znaleźć język, który opisywałby edukację i oświatę w sposób zadowalający nas i nasze z dnia na dzień wrażliwsze sumienia, ale język w żaden sposób nie ma decydującej roli w kształtowaniu rzeczywistości, nawet jeśli oddziałuje na nią w sprzężeniu zwrotnym, w funkcji performatywnej. Od dawna już (jeśli nie od zawsze), ludzie zajmujący się teorią edukacji uprawiają tak naprawdę magię słowa. Tymczasem, jedynym wyjściem spójnym i logicznym jest pogodzenie się z faktem, że zawsze wybieramy taką „niewolę”, która nas najbardziej zadowala, bo wolność absolutna nie istnieje. Zadaniem ludzi organizujących oświatę powinno być zapewnienie jak największej puli, z której wolni ludzie mogliby wybierać takie "zniewolenie", które skłonni są zaakceptować, a nie udawanie, że zdolni są wykreować i zaimplementować uniwersalnie doskonałe środowisko edukacyjne. Problemem, którego wszyscy się boją jest z kolei to, że nauczyliśmy się już nie chcieć za swoje wybory odpowiadać nawet przed samymi sobą, co staje się usprawiedliwieniem dla dowolnych utopii.
[2] Oświata i manipulacja polegają na kształtowaniu postaw, przekonań czy zachowań poprzez oddziaływanie na emocje, rozumowanie czy wiedzę. Różnica między nimi jest czysto semantyczna. Na ogół, nauczaniu przypisuje się oczywiście pozytywne intencje, przejrzystość działania i korzyści dla odbiorcy. W praktyce jest to nieweryfikowalne, choćby tylko ze względu na niedojrzałość nauczanego/manipulowanego. Oba procesy są technicznie podobne, a ich wynik może być oceniony dopiero post factum. Kluczowe pytanie brzmi, czy proces edukacyjny daje jednostce narzędzia do świadomego wyboru, czy też odbiera jej tę możliwość. W oświacie kwestia ta jest zawsze otwarta, zwłaszcza kiedy patrzymy na jej aspekt systemowy – sami nauczyciele (jak wszyscy ludzie w wysoce zorganizowanym społeczeństwie), mający przecież edukować podmiot oświaty, są poddani nieustannej manipulacji, płynącej ze źródeł rozmaitych. Czy tak manipulowany może nie uczestniczyć w manipulacji? Ta kwestia zawsze będzie czysto indywidualna i rozmaite apele o wyzbycie się manipulacyjnych ciągot mogą być skuteczne jedynie w najprostszych, ewidentnych przypadkach. Kto jest pewny bycia wolnym od manipulacji i manipulowania ma chyba niską świadomość realiów, w jakich żyje.
[3] Mało kto obecnie zauważa, że pojęcia te są wewnętrznie sprzeczne: Albo uznajemy czyjąś pełną podmiotowość, albo też staramy się zintegrować wszystkich ze wszystkimi i otrzymać politycznie poprawną podmiotowość zbiorową, zgodną z planem dowolnego, także często zbiorowego decydenta. Niestety, niespójność założeń oświaty powszechnej jest już wpisana w jej definicję, inaczej nie można by uzyskać dla niej społecznej aprobaty.