Mija rok od pierwszego lockdown’u i zamrożenia wielu publicznych sfer – kultury, sportu, oświaty, turystyki, gospodarki i życia w ogóle. Przedszkola wznowiły swoją działalność od maja, przystosowując budynki oraz zabawki do mającej nastąpić pracy w podwyższonym reżimie sanitarnym. Większość moich koleżanek po fachu miała nadzieję, że zmiany są wprowadzone na chwilę, a nowe zasady tymczasowe. Po roku nie wiem, czy ktoś ma jeszcze jakieś złudzenia. Pracujemy, wykonujemy zadania, dostosowujemy się. Trwamy, ale niektóre zmiany doskwierają tak samo, jak rok temu. Przynajmniej mi.
ZMIANA NA WEJŚCIU
Samo już wejście do budynku odbywa się inaczej. Do szatni może wejść ograniczona liczba rodziców/opiekunów z dziećmi, reszta musi odstać swoje w kolejce. W niektórych przedszkolach rodzic przekazuje dziecko przy drzwiach i w ogóle nie wchodzi do budynku. W szatni trzeba szybko się rozebrać, założyć kapcie i pożegnać z rodzicem, który musi opuścić budynek, by ktoś następny z kolejki mógł wejść do środka. Następnie dziecko idzie do swojej grupy, samo, odprowadzone wzrokiem przez osobę pełniącą dyżur w szatni. W smutnej rzeczywistości covidowej nie ma miejsca na spokojne pożegnanie, rozmowy z mamą lub tatą, wejście z dzieckiem do sali. W przedszkolach, które przed pandemią były otwarte na innowacje i nastawione na kontakt z rodzicem, zwyczajny poranek wyglądał nieco inaczej. Dzieci, które tego potrzebowały, mogły być odprowadzone do sali przez rodzica, a ten był zapraszany do środka, by jeszcze chwilę pobyć z dzieckiem. Teraz covid stop. Rodzic do szatni i nigdzie indziej wejść nie może.
NOWE CODZIENNE PRZEDSZKOLNE ZWYCZAJE
Skończyło się przynoszenie swoich zabawek z domu. Och, jaka ulga dla wszystkich przeciwników tego zwyczaju. A dla dzieci? W placówkach, w których było można przynosić swoje zabawki, wielki smutek. Potrzeba przynoszenia do przedszkola „kawałka domu” w postaci ulubionego autka lub misia jest czymś naturalnym. Przy covidzie zaczęło się przechytrzanie sytemu. Dzieci przez jakiś czas w kieszeniach przemycały drobne zabawki, by potem w ukryciu móc się nimi chwilę nacieszyć. Z czasem wszyscy się przyzwyczaili, że nie można.
Inną kontrowersyjną zmianą jest zakaz zabierania prac plastycznych, rysunków i innych wytworów z przedszkola do domu. Dla dziecka, które kilka godzin z utęsknieniem czeka na moment pójścia do domu, wykonanie rysunku dla mamy lub taty jest jak terapia. Pandemia i przepisy niestety tego zabraniają. Nauczycielka powinna odprawić malucha z „kwitkiem”, tłumacząc „Nie wolno”. Dziecko, które ma łzy w oczach i kurczowo trzyma laurki, w końcu to zrozumie. Najpierw trochę popłacze. Nauczycielka może czekać, aż maluch przywyknie. Może też przymknąć oko i udawać, że nie widzi, jak dziecko coś wynosi z sali. Z naturalnością i spokojem, do którego wszyscy byli przyzwyczajeni, nie ma to nic wspólnego.
W przedszkolu, w którym pracuję, od dawna dzieci samodzielnie nakładały sobie jedzenie, same decydowały co i ile zjedzą. Obecnie jest zakaz. Posiłki nakłada pani pomoc lub nauczycielka. Dziecko, co najwyżej może zadecydować, czy zje wszystko, czy tylko część. Dla kogoś nauczonego samodzielności i samodecydowania to dość duży krok wstecz. Nie od dziś wiadomo, że proces jedzenia jest ściśle powiązany z emocjami. Dla dzieci labilnych lub z trudnościami adaptacyjnymi już sam fakt zabrania im możliwości podejmowania decyzji w sferze jedzenia, jest dodatkowym czynnikiem stresującym.
TWARDA RZECZYWISTOŚĆ
Dziecko, które wcześniej doświadczyło swobody, w pandemii zderza się z brutalną rzeczywistością. Odarte z decydowania o sobie, musi przyzwyczaić się do zmian. Na szczęście (lub nie) większość dzieci szybko się odnajduje w nowych warunkach. Za normę zaczynają uważać coś, co jeszcze wczoraj było zupełnie inne. Oczywiście nie piszę tu o tych, które łatwo adaptują się do zmian lub które szybciej rozumieją, to co dzieje się wokół nich. Mówię o dzieciach, dla których ważne są rytuały, dla których zmiany wywołują ogromny stres. O dzieciach, dla których poczucie kontaktu z domem jest jedyną formą ich uspokojenia. Oczywiście takich jest mniej, ale w czasie pandemii, to właśnie one odczuwają najwięcej dyskomfortu i mają zaburzone poczucie bezpieczeństwa. Jedyną szansą dla nich w tym czasie są wrażliwe i empatyczne nauczycielki, które zawsze znajdą sposób, by zadbać o ich potrzeby.
Nauczycielki, bardziej niż dzieci, są świadome, że kiedyś (rok temu) było można więcej, że było normalnie. Były narzędzia do skutecznej adaptacji. Była szeroka współpraca z rodzicami. Dorosłych nie ograniczały przepisy, które obecnie działają na niekorzyść dzieci.
KWESTIA PRZYZWYCZAJENIA
Niewiarygodne, jak szybko, większość przedszkolaków weszła w reżim sanitarny. Ponoć do wszystkiego można się przyzwyczaić. Z resztą, grupy najmłodszych dzieci nie znają innej rzeczywistości. Dla nich normą jest, że rodzic nie może wejść do sali, a w ogrodzie można bawić się tylko w wydzielonej czerwoną taśmą strefie. Normą jest, że w przedszkolu nie ma dywanu, ani miłego kącika relaksacyjnego z poduchami i kocami. Tylko nieco starsze dzieci czasami dopytują kiedy skończy się koronawirus, bo mają jeszcze nadzieję, że wtedy wróci normalność.
One pamiętają, że było można mieszać się między grupami i iść do innej sali odwiedzić młodsze rodzeństwo. Pamiętają frajdę z samodzielnego nakładania sobie posiłków lub robienia kanapek. Pamiętają imprezy i uroczystości przedszkolne oraz to, że do przedszkola przychodzili dziadkowie lub inni goście. Pamiętają też wyprawy poza przedszkole, wycieczki tramwajem i spacery na pobliskie place zabaw. Pamiętają ekspertów, którzy przychodzili do przedszkola w ramach projektów badawczych i swoje występy w lokalnych wydarzeniach. Pamiętają, że było inaczej.
Czas pandemii zmusił te dzieciaki do przyjęcia nowej rzeczywistości. Kreowanej przez dorosłych, którzy sami, czasami po omacku, szukają nowych rozwiązań na stare problemy. Nie wiem, czy jesteśmy na etapie przyzwyczajenia, zobojętnienia, czy oczekiwania, że wrócimy do tego, co pamiętamy sprzed reżimu.
Barbara Gryka