Kiedy piszę te słowa trwają jeszcze ferie, więc korzystam i grzeję tyłek na Fuerteventurze. Oddycham, jem, piję, wydalam. Robię wszystkie zwykłe rzeczy, o których marzą teraz tysiące ludzi, pozbawionych spokojnego snu przez chore ambicje niedorobionego cara i kilku setek podobnych mu wybrańców wielkiego ponoć narodu. Narodu, który w szkole nigdy nie uczył się historii. Zamiast niej przerabiał kolejne wersje historycznej propagandy.
O tym, że jednak weszli dowiaduję się podczas śniadania, bo tylko w jadalni łapię zasięg. Rozglądam się po sąsiednich stolikach i widzę, że nie tylko ja łudziłem się, że macho z KGB i jego białoruski przydupas pokażą sobie szabelki, wymogą na „imperialistach” jakieś drobne ustępstwa i wrócą do przeglądania się w złotych klamkach swoich pałaców. Przyznaję, że było to głupie chciejstwo, typowe dla naiwnych mięczaków, przejmujących się jakimiś tam prawami człowieka i cierpieniem innych.
Nieco później, gdzieś między drugim, a trzecim mojito, zastanawiam się, czy uczący teraz „nowego” przedmiotu w naszych szkołach wykorzystają bieżące wydarzenia do pokazania najmłodszym pokoleniom, które szczęśliwie wojnę znają jedynie z gier komputerowych, że historia jest bardzo marną nauczycielką, a na dodatek ma tępych uczniów. Patrzę na fale bijące o ten brzeg od dwudziestu milionów lat, obojętne na ludzką głupotę i wszystko inne, i kombinuję, co sensownego sam mogę powiedzieć swojej 1B na godzinie wychowawczej. Czy jest coś, co powiedzieć powinienem? Czy w ogóle można powiedzieć coś, co miałoby jakiekolwiek znaczenie, nie było komunałem, od którego bolą zęby, albo bzdurą, podobną dziesiątkom opinii głoszonych teraz z pełnym przekonaniem przez nagle wyrosłych spod ziemi ekspertów? Czy, w sytuacji, w której wojna stała się niemal na żywo transmitowanym wydarzeniem sportowym, omawianym na bieżąco przez trenerów obu drużyn i komentatorów z całego świata, ktokolwiek tych słów potrzebuje lub oczekuje po nich czegoś poza funkcją afektywną? Wątpię.
Już miałem poprzestać na tej konstatacji i w czwartek (wtedy mam w planie „godzinę do dyspozycji wychowawcy”) zarzucić coś z MEiN-oskiej listy zagadnień ważkich, w rodzaju „Estetyki wyglądu zewnętrznego”, kiedy podmuchy wiatru skłoniły mnie do przeniesienia się na leżak w okolice basenu, gdzie moja komórka znów ożyła. Pomyślałem, że mądrzejsi ode mnie już się pewnie z tematem zmierzyli i wystarczy ich posłuchać. Nie spodziewałem się oczywiście, żeby mój najwyższy przełożony wykazał się refleksem i inicjatywą, i na przykład wpuścił do szkół niezależnych prelegentów albo zalecił nauczycielom podrzucenie młodzieży podstawowej wiedzy o naszych napadniętych sąsiadach, których historię tworzy w zasadzie nieustający przemarsz wojsk. Nie wyobrażałem sobie również, by zająknął się o ukraińskich dzieciach już uczących się w Polsce i następnych ich tysiącach, które taką naukę będą wkrótce zmuszone podjąć. O tym, że mógłby zwrócić się do nich bezpośrednio, w ludzkim odruchu serca, bez rozkazu z Żoliborza, w ogóle w pierwszej chwili nie pomyślałem, aż tak naiwny nie jestem. Odpuściłem więc sobie strony ministerstwa, zajrzałem za to tam, gdzie często zaglądam i… już wiedziałem, że MEiN i jego wytyczne co do schludnego odzienia ucznia będą jednak musiały poczekać.
Niestety, we wspomnianej lokalizacji, mimo wielu sensownych porad (odnoszących się głównie do kontaktów z młodszymi dziećmi), również nie znalazłem narracji, którą mógłbym zaproponować swoim uczniom. W liceum, to dość powszechnie sugerowane podejście do kwestii drażliwych wydaje się niewystarczające i obawiałem się, że w przedstawionej postaci już nie przejdzie – nie chciałem palnąć jeszcze jednej mowy trawy, której dzieciaki wysłuchały już pewnie parę razy. Miałem wrażenie, że, w obliczu dokonywanego o kilkaset kilometrów od nich barbarzyństwa, trzeba zdobyć się na zrzucenie polityczno-poprawnej maski, która, jak widać z załączonego obrazka, w razie czego, przyłbicą się nie stanie. Wydawało mi się także istotnym, by spróbować wyjaśnić im, dlaczego powszechnie im wpajana idea „szacunku i dialogu” okazała się w obserwowanych warunkach ewidentnym fiaskiem i to na ogromną skalę.
Sądząc po wypowiedziach fachowców, głównym zadaniem polskiej (i pewnie nie tylko) oświaty ma być teraz sączenie sedacji, niezależnie od wieku i świadomości młodzieży. Rozumiem stojące za tym podejściem obawy, które są całkiem usprawiedliwione, kiedy mówimy o przedszkolakach i młodszych dzieciach, jednak gremialne traktowanie młodych ludzi jak niedorozwiniętych i niezdolnych do zmierzenia się z emocjonalnym wyzwaniem rozgrywającej się pod ich nosem tragedii, w praktyce poskutkuje jakże wygodnym brakiem jakiegokolwiek przekazu – po co z nimi o tym rozmawiać, przecież wszystko i tak wiedzą z Internetu. Wymiar wychowawczy powszechnych zbiórek rzeczy zbędnych w szafie jest raczej niewielki – dla pokoleń wyrosłych na WOŚP, nie jest to coś, co wywołuje jakąś szczególną refleksję. Tak po prostu wypada się zachować. Sama w sobie, taka postawa jest oczywiście bardzo cenna i budująca, ale obawiam się, że u większości szkolnej populacji, nie niesie już ze sobą większego ładunku emocjonalnego. Na dodatek, nie wydaje się, żeby takie, w dużej mierze symboliczne wsparcie dla Ukrainy mogło być w jakimkolwiek stopniu pochodną szkolnej narracji, a przecież szkoła uwielbia i chciałaby przypisywać sobie dalekosiężny wpływ na swoich wychowanków.
Brak dążeń do posiadania takiego realnego wpływu i poleganie jedynie na odruchach ewentualnie wyrobionych przez dom, inicjatywę Jurka Owsiaka oraz inne, wydają się tym dziwniejsze, że obowiązująca przecież od kilku dekad wykładnia poszanowania emocji podmiotu i uznania ich za decydujące w procesie przyswajania wiedzy czy kształtowania postaw nie podlega raczej dyskusji. Czyżby zrozumiałe starania, by wykorzystywać przede wszystkim bodźce pozytywne, zupełnie przesłaniały szkolnym psychologom fakt, że całkiem sporo dobrze się nam kojarzących emocji, uczuć i kompetencji, takich choćby jak empatia, rodzi się pod wpływem czynników stresogennych, czy wręcz traumatycznych? Czytając na gorąco rozmaite, mniej lub bardziej oficjalne wskazówki dla nauczycieli, odnoszę wrażenie, że nawet w obliczu tragedii, ideologia wygrywa z życiem – w szlachetnym dążeniu do chronienia uczniów przed stresem, pedagodzy poddają się autocenzurze i za wszelką cenę udają, że przez życie daje się przejść bez negatywnych doświadczeń i że proces edukacyjny zachodzi jedynie pod warunkiem ich eliminacji (uproszczona, naiwna i wyprana z biologicznej treści narracja dobroczynnej dopaminy i przeklętego kortyzolu). Łatwo również zaobserwować lęki o „właściwe rozumienie sytuacji” i „odpowiednie ważenie sądów”, które wynikają z rzeczywistej niewiary w gdzie indziej niemal ustawowo hołubione zdolności percepcyjne młodzieży oraz z unikania nazywania rzeczy po imieniu, tak żeby, przez przypadek, polityczna poprawność nie doznała jednak ujmy.
Mój kolega z pracy, iberysta, podzielił się ze mną niedawno spostrzeżeniem, że młodzież nie jest już dzisiaj szczepiona i wcale nie miał przy tym na myśli ruchów antyszczepionkowych, w kontekście covidowym. Dowodził, że obecnie swoista fobia szczepionkowa dotyczy niemal każdego aspektu interakcji młodych ludzi ze światem zewnętrznym, a szkoła wiedzie prym w osłabianiu uczniowskiej odporności, nie eksponując jej praktycznie na żadne wyzwania. Nie mówimy oczywiście o celowym łamaniu praw dziecka, z czym różnie w przeszłości bywało, ale o zagłaskiwaniu podmiotu, w próżnej nadziei, że nam za to podziękuje i nauczy się czegokolwiek z własnej nieprzymuszonej woli. Niestety, im szczelniej otaczamy naszych wychowanków kloszem swoich jakże nowoczesnych paranoi i im grubszą warstwę bodźcochłonnej gąbki ścielimy im pod nogi, tym mniej jest rzeczy, które ich w jakikolwiek sposób poruszają, tym mniej wiedzy potrzebują i z tym mniejszą ilością spraw ich dotyczących sobie radzą. Zwolennicy klosza i gąbki nie mogą przy tym zrozumieć, skąd biorą się braki miękkich kompetencji, które diagnozują, bezsensownie przykładając do młodych pokoleń swoją miarkę, wyskalowaną według modelu percepcyjnego, kształtowanego i aktualnego kilka pokoleń wstecz. A kolejki do psychologów i psychiatrów idą już w kilometry.
Kolega nie musiał mnie do tej wizji przekonywać – pisałem już o tym kilkukrotnie, choć tak zgrabnej metafory nie użyłem. Trzeba być naprawdę ideologicznie zaślepionym, żeby nie zauważyć, że jedyną strategią rynkową, powszechnie dziś stosowaną przez szkoły, jest wyścig na dopieszczanie, a jednocześnie upupianie swojego targetu. Widać to wyraźnie, kiedy uważniej przyjrzeć się rzekomym kompetencjom, które uczniowie wynoszą nawet z przyzwoitych szkół – one też muszą brać udział w tych zawodach, bo inaczej ich nabór byłby bardzo skromny. Nie chcąc wpisywać się w ten trend, odłożyłem lekturę, którą przygotowałem sobie na krótki urlop i gorączkowo zastanawiałem się nad moim „słowem na czwartek”. Mogą się z nim nie zgodzić, nie zrozumieć, mogą zignorować, ale ja będę miał czyste sumienie.
Od czego zacząć? Czy moi uczniowie w ogóle zadają sobie pytanie, dlaczego stało się, co się stało? Dlaczego Putin zaatakował? Bo nie lubi Ukraińców? Bo mu brużdżą i nie pasują do pomysłu Rosji mocarstwowej, imperialnej? Bo czuje się zagrożony ekspansją NATO? Bo jest psychopatą? Bo jest szalony? Nic z tych rzeczy. A raczej wszystko to po trochu, na różnym poziomie analizy i w różnych kontekstach, ale właściwa odpowiedź jest dużo prostsza: BO MÓGŁ. Mógł, bo […][1]
Po tym wprowadzeniu (oczywiście dostosowanym do aparatu pojęciowego młodych ludzi), które nawet piętnastolatkom powinno nasunąć pewne nieodległe skojarzenia i wnioski, warto im zadać kolejne pytanie: Po co dyktator (nazywanie go prezydentem to kpina z tego urzędu) dokonuje zbrodni na suwerennym narodzie i własnych żołnierzach, którzy będą ginąć wykonując rozkazy?[2] Wyrwanie uczniów z paradygmatu hasłowo-ideologicznego polityki (do którego przyzwyczaja ich przekaz codzienny) i z czysto emocjonalnej analizy wydarzeń (która narzuca się niejako z automatu) nie będzie łatwe, ale warto podjąć ten trud, aby mogli w przyszłości bardziej trzeźwo i realistycznie obserwować sytuację w swoim własnym kraju i na świecie, tym bardziej, że geopolityka nie ma (i chyba ma nie mieć) wstępu na lekcje historii. […]
Jeśli wiemy już, a przynajmniej domyślamy się, dlaczego i po co Putin morduje Ukraińców, nie sposób nie dociekać przyczyn, dla których przez tak długi czas napotykał jedynie na opór bezpośrednich ofiar swego barbarzyństwa, a nie całej reszty, w ten czy inny sposób zagrożonych społeczeństw. Zanim wymienimy tu czynniki gospodarcze, mniej lub bardziej przejrzyste uwikłania biznesowe i polityczne interesy, wypada uświadomić wszystkich zainteresowanych, że polityka wciągania Rosji w orbitę demokratycznego świata, traktowania jej jak normalnego państwa, a jej lidera-terrorysty jak wszystkich innych, demokratycznie wybranych przywódców nie przyniosła zamierzonych efektów, bo „dialog i szacunek” ma sens jedynie wtedy, gdy wszystkie strony wyznają z grubsza te same ideały i wartości. W przeciwnym razie, mamy do czynienia jedynie z ich parodią i odwlekaniem nieuniknionego, w dodatku na warunkach dyktowanych przez patologicznych kłamców, oportunistów i zbrodniarzy. […]
Wszystkich zaniepokojonych brakiem „czynnika ludzkiego” w moim scenariuszu lekcji wychowawczej (właśnie się zorientowałem, że zaplanowałem już cały ich cykl) pragnę zapewnić, że pamiętam nie tylko o napadniętych, ale także o naszych przyjaciołach Moskalach. Nie zamierzam prowokować ani promować antyrosyjskiej histerii. W moim przekonaniu, obecna, zupełnie niespójna, podszyta ignorancją, strachem, pogardą i fascynacją narracja o Rosjanach czeka na racjonalizację, bo na ogół miotamy się w niej od jednej skrajności do drugiej. […]
Na koniec nie może zabraknąć jakiegoś choćby umiarkowanie pozytywnego przesłania – zastanowimy się wspólnie, co demokratyczny świat powinien, a przede wszystkim, co może zrobić w obecnej sytuacji. Pomyślałem, że nie będę się wysilał i podeprę się myślą dysydenta, Garii Kasparowa, który swoją ojczyznę zna chyba lepiej, niż wszyscy żyjący bezpiecznie na wschód od Bugu. Jego wskazówki z całą pewnością nie zostaną wykorzystane w pełni (nastolatkom nie należy wciskać bajek o ponadnarodowej jedności, która byłaby tu warunkiem sine qua non), ale gdyby choć połowa z nich była konsekwentnie realizowana, to szaleństwo dałoby się jeszcze zatrzymać.
Wspomniane tu kwestie można poruszać w rozmowie z nastolatkami, jeśli tylko dostosujemy język do ich możliwości. Oto wymarzona rola i okazja do wykazania się dla wszystkich animatorów-facylitatorów, ale wracając do kraju trzy dni po inwazji, żadnej takiej inicjatywy na żadnych „obudzonych” stronach nie znalazłem. Dziwne. Jestem przekonany, że zadawanie nastolatkom trudnych, może nawet stresujących pytań ma sens. Być może później sami zaczną je sobie zadawać i nawet jeśli nie przyjmą sugerowanych odpowiedzi, sami nigdy manipulowaną czernią się nie staną. Oby nigdy nie musieli bronić prawa do swobody myśli z karabinem w ręku, ale żeby w ogóle chcieć czegokolwiek bronić, trzeba najpierw zdawać sobie sprawę, co stracić można i dlaczego. Nie mam wątpliwości, że połowa Rosjan nawet nie wie, co innym odbiera. Nienawykli do zadawania pytań, żyją jedyną znaną im odpowiedzią.
P.S. W rzeczony czwartek, moi dość świeżo upieczeni licealiści byli już po tygodniowym briefingu, organizowanym przez media wszelakie, zdążyli przyłączyć się do kilku inicjatyw wsparcia, ale zdawali się zdziwieni pierwszym pytaniem. Początkowo, odpowiedź na nie wydawała im się oczywista, jednak po kilku wypowiedziach zorientowali się, że sami nie są w tej kwestii zgodni… Zobaczymy, co z tego wyniknie za tydzień.
[1] Zainteresowanych sugestiami kwestii do omówienia z uczniami, zapraszam na swój blog.
[2] Tu trzeba uważać, bo młodzież wychowana na sms’ach na ogół nie rozróżnia już „dlaczego?” i „po co?”.