W powszechnej opinii nauczycieli, rok 2019 kończymy w poczuciu ogromnego zawodu, a nawet frustracji. Wielkie zaangażowanie całego środowiska – walka o godność zawodu, o realne podwyżki płac i jakość polskiej szkoły, zakończyła się przecież frontalnym zderzeniem ze ścianą. Nauczyciele ponieśli ogromne straty i nie zyskali nic, prócz pustych kont bankowych za okres strajku, co przy relatywnie niskich pensjach musiało zaboleć. Czy faktycznie ponieśliśmy klęskę? Przeanalizujmy zyski i straty. Policzmy się z Państwem!
System edukacji w rękach polityków
Największy protest nauczycieli po 1989 roku nie był spowodowany likwidacją gimnazjów. Powiedzmy sobie jasno, że zaniedbania, niedociągnięcia, a często zapętlenia i niedogodności systemu, które fundują nam politycy, to nie jest melodia tej reformy, czy deformy, jak często nazywa się ostatnie, systemowe zmiany. Prawda jest taka, że po 1989 roku żadna z reform nie została przygotowana dobrze: po szerokim uzgodnieniu ze środowiskiem, zapewnieniu odpowiedniego finansowania i monitorowania. Nie będzie też prawdą twierdzenie, że wszystkie narzucone w tym systemie zmiany były złe. Wystarczy przecież uczciwie uczciwie przeanalizować opublikowane na dniach wyniki badań PISA. Ostatecznie jednak, nawet najlepszy model nie zmieniłby faktu, że zaniedbania dotyczą rzeczy elementarnej – szerokiej dyskusji z nauczycielami, rodzicami i uczniami o tym, jakiej szkoły potrzebujemy dla naszych dzieci, na jaką szkołę się godzimy i za jaką będziemy płacić. Nie mamy też przepracowanej fundamentalnej kwestii – kto ma płacić? Przecież zapisy w Konstytucji mówią jasno o odpowiedzialności państwa za system edukacji. W praktyce, kolejne wolty w systemie finansują budżety lokalnych samorządów, które pozostają przy tym bez najmniejszego wpływu na kształt i kierunek zmian.
W tym sensie należy stwierdzić, że kolejne ekipy zupełnie nie wyciągają wniosków z porażek poprzedników. Najprościej mówiąc, nigdzie na świecie nie udało się zmienić systemu na lepszy, bez szerokiej konsultacji w kluczowym dla szkoły trójkącie. Dobrą reformę można zrobić z nauczycielami, rodzicami i uczniami. Nie można jej zrobić wbrew żadnej z tych grup. Za sposób procedowania nad oświatowym prawem i wdrażanie zmian odpowiedzialni są zatem wszyscy politycy, którzy mieli wpływ na system po 1989 roku. Tej lekcji nie odrobiliśmy jako państwo!
Reforma gimnazjalna, reforma maturalna, obniżenia wieku szkolnego do lat 6, przywrócenie szkoły podstawowej do organizacyjnej konstrukcji sprzed lat i ostateczna rezygnacja z gimnazjum, to tylko niektóre, najbardziej spektakularne zwroty akcji. Żadna z tych zmian nie doczekała się uczciwej ewaluacji. Każdą następcy frontalnie krytykowali i szukali w ten sposób uzasadnienia dla własnych projektów. O wszystkich mówiono z przekonaniem, że są konieczne, jednocześnie narzucając nauczycielkom i nauczycielom kolejne obowiązki, tworząc dla nich absurdalny system awansu zawodowego, wiążąc ich pensje w zawiłe algorytmy oparte na wirtualnych kwotach bazowych. Eksperci OECD nie mieli wątpliwości już w 2015 roku. Z raportu „Education Policy Outlook 2015. Making Reforms Happen” wynikało jasno, że skuteczne zarządzanie oświatą wymaga uczciwości. Oznacza to konieczność pokazywania skutków, czego politycy nie lubią. Wszak większośc reform zdarzyła się nam nie w związku z elementarnymi potrzebami polskiej szkoły, a w wyniku decyzji politycznych. A te zależą przecież od politycznego wiatru, a nie argumentów merytorycznych. Podobnych raportów i opracowań jest wiele. Znamy je wszystkie i cóż z tego?
Anatomia strajku
Kiedy politycy reformują system, nauczyciel spuszcza głowę i tonie w kolejnych papierach, sprawozdaniach, analizach, ewaluacjach zewnętrznych i wewnętrznych, biega za kolejnymi kwalifikacjami, aby utrzymać się w zawodzie, targa do szkoły prywatny sprzęt, do późnych godzin wieczornych ślęczy nad przygotowaniem materiałów na kolejny dzień i myśli, jak związać koniec z końcem. Aż dziw, że nikt w tym kraju nie pomyślał, że nie będzie dobrej szkoły bez wypoczętego i dobrze opłaconego nauczyciela. Nie będzie dobrych nauczycieli, bez poważnej rozmowy o zarobkach. Dzisiaj już nawet przedstawiciele partii rządzącej rozumieją, że powiązanie pensji nauczyciela ze średnią krajową to warunek elementarny dalszych zmian. Warto pamiętać, że takie postulaty nauczycielskie ruchy oddolne zgłaszają od lat! Zrozumiał to wreszcie największy związek zawodowy nauczycielek i nauczycieli, który w przeszłości niejednokrotnie kwitował rozwiązania, w których tkwimy. Jest jakiś wielki paradoks w tym, że istniejący od 1905 roku Związek Nauczycielstwa Polskiego, który przecież jest blisko świata wielkiej polityki od zawsze – wciąż konsultuje, zapowiada, postuluje i deklaruje pracę na rzecz dobrych zmian – dotarł do ściany, zestarzał się i dosłownie i w przenośni, a wszystko, co zmienia się realnie dla nauczyciela przekraczającego próg tego zawodu, to wyrównanie jego pensji do najniższej krajowej! To bardzo smutna historia osiągnięć związku, który w tym roku wziął ciężar sporu z rządem na swoje barki. Niestety w oczach wielu nauczycielek i nauczycieli ciężaru tego nie udźwignął. Podobnie, jak klasa polityczna, która nadal woli komunikować się tzw. przekazem dnia, miast stanąć w prawdzie i uczciwie nazywać rzeczy po imieniu. Ten system nie działa!
Strajk nauczycielski wywołały ruchy oddolne i słynna “belferska grypa”, na którą nauczycielki i nauczyciele licznie zachorowali – bez udziału związków zawodowych, wbrew politykom. W środowisku przestaliśmy patrzeć na związkowe legitymacje, a zaczęliśmy się organizować, profesjonalizować w działaniu i wywierać realną presję na związki właśnie. Daliśmy im mandat i zadanie do wykonania – słynne 1000 złotych netto, dla każdego pracownika oświaty. Reprezentujące nas organizacje, każda z innych przyczyn, nie potrafiły wynegocjować niczego sensownego. Strajk najpierw rozmyto wskutek kuriozalnego porozumieniem z rządem, zawartego przez jedną z central, a następnie poddano w drugiej z nich, mówiąc o jego zawieszeniu. Równolegle rządzący ugruntowali kolejny, spektakularny piruet organizacyjny w systemie, czym nadal, co oczywiste, nie rozwiązali podstawowego problemu, jakim jest racjonalizacja wydatków oświatowych w szerokim uzgodnieniu z samorządami, które stały się przecież głównym płatnikiem wprowadzanych zmian. Jak daleka droga dzieli nas do stworzeniu silnych przesłanek rozwojowych w tym systemie? Potrzebujemy przecież nowoczesnej szkoły, odpowiadającej na wyzwania współczesnego świata oraz poprawy statusu nauczyciela – jednego z najbardziej zdegradowanych społecznie zawodów w naszym kraju.
Za co cierpią nauczyciele?
Być może za zaufanie społeczne, którym się cieszą. Pomimo utartych stereotypów na temat czasu pracy, wakacji i poziomu ich profesjonalizmu to oni, od lat znajdują się w czołówce zawodów, które cieszą się największym zaufaniem społeczeństwa. Jak na złość politycy, którzy w pełni decydują o warunkach pracy tej grupy zawodowej, konsekwentnie okupują najniższe lokaty. Jak wierzyć politykom, że są zdolni uzdrowić naszą sytuację? Jak ich przekonać, że modus operandi, do którego przywykli, nie służy ani szkole, ani ostatecznie im samym?
Paradoksalnie nauczycielki i nauczyciele cierpią także z powodu historii ZNP. Dla większości polityków z prawej strony sceny politycznej związek tkwi nadal w poprzednim ustroju. Swego czasu wiceminister edukacji Mirosław Orzechowski apelował wprost do organizacji, aby ta odcięła się od dość trudnej przeszłości. ZNP to struktura wyrastająca z czasów realnego socjalizmu, która nie odcięła się w pełni od swojej trudnej i niekiedy kontrowersyjnej przeszłości. Na czele organizacji stoi nieprzerwanie Sławomir Broniarz – człowiek niezwykle kompetentny, aktywny politycznie, choć być może nazbyt często korzystający z koniunktury politycznej. Dość powiedzieć, że związek protestował w kwestii powstania gimnazjów, co nie przeszkadzało mu z równym zapałem oponować przeciwko ich likwidacji. Podobnych sprzeczności jest znacznie więcej. Zarzut upolitycznienia związku, uwikłania go w polityczne gry i sympatie pojawia się przy okazji niemal każdego protestu. Nie trzeba być wytrawnym obserwatorem, aby widzieć, że w obecnym układzie politycznym ZNP, choć powinien, nie jest i nie będzie partnerem dla rządzących.
Czas to pieniądz
W świadomości społecznej nie da się dłużej utrzymać mitu o naszym czasie pracy. Na tym polu nauczycielki i nauczyciele wykonali niezwykle ważne zadanie. Można powiedzieć, że wspólnymi siłami przeprowadziliśmy największą lekcję w wiedzy o społeczeństwie w historii polskiej edukacji. Uświadomiliśmy społeczeństwu, jak realnie wygląda nasza praca, z czym się wiąże i jak nisko jest opłacana. Wcześniej problem pokazały badania Instytutu Badań Edukacyjnych, który jest przecież instytucją podległą MEN, jednak to nie analizy IBE przekonały społeczeństwo do nauczycieli, ale widok pasków ich wypłat i skrupulatnych notatek z każdego tygodnia rzetelnej pracy, prezentowanych przez nas w internecie i publikacjach prasowych. Tutaj już nie chodzi o to, ile godzin realnie pracuje każdy z nas – 47 czy więcej tygodniowo. Problem polega na tym, że prawo oświatowe w żaden racjonalny sposób nie określa tego czasu, a państwo za ten czas najzwyczajniej uczciwie nie płaci. Czy ukazanie tego systemu w całym jego absurdzie nie jest zatem naszym ogromnym sukcesem? Mimo poniesionych strat?
Nauczycielki i nauczyciele opuścili szafę. Nie tylko odczarowaliśmy mity na temat szkoły i naszej pracy. Zdołaliśmy wykrzyczeć je politykom na ulicach miast i miasteczek, przebiliśmy się do szerokiej opinii z racjami umiejętnie zakłamywanymi w mediach. I był to krzyk, który usłyszeli wszyscy. Znaleźliśmy nasz własny język i nauczyliśmy się komunikować. Z wielką pomocą dziennikarzy sprawiliśmy, że o edukacji się mówi, a problemy hurtem wypełzły spod dywanów. Wreszcie, usiedliśmy do stołu w ponad 150 lokalizacjach w kraju i przeprowadziliśmy największe konsultacje społeczne na temat edukacji – Narady Obywatelskie o Edukacji – NOoE. Raport z tych spotkań nie pozostawia złudzeń. W rozmowie o polskiej szkole chodzi o wspólny namysł i możliwie szerokie porozumienie wszystkich zainteresowanych stron. To jedyna droga do zmiany. Jedyna sensowna i jedyna skuteczna.
Czas pracy nauczyciela reguluje głównie Karta Nauczyciela, dokument archaiczny, często broniony przez związki zawodowe niczym niepodległość. Czy słusznie? Tygodniowy obowiązkowy wymiar godzin zajęć dydaktycznych, wychowawczych i opiekuńczych, prowadzonych bezpośrednio z uczniami lub wychowankami nazywany pensum, określony jest w art. 42, ust. 3 KN i wynosi od 15 do 30 godzin. Dlaczego? Na przestrzeni lat dorobiliśmy się także niespójnych dla nauczycieli rozwiązań, które pozwalały regulować czas pracy samorządom. To do organu prowadzącego należało przecież określenie pensum w szkołach samorządowych dla tych nauczycieli szkół, których KN nie wymieniała. To spora grupa osób. Czy różnice wynikające z lokalnych uchwał służyły nauczycielom? Otóż nie. Czy rady gmin i miast dysponowały dostateczną wiedzą o specyfice pracy pedagoga, psychologa, czy logopedy, aby takie decyzje podejmować? Nie zawsze! W efekcie, dla nauczycieli system, mimo wprowadzanych zmian nadal jest niespójny, czas pracy różny, składowe wynagrodzenia wypłacane z lokalnych budżetów relatywnie niskie w biedniejszych regionach. Rzecz cała wypłynęła, jak statek na mieliznę, przy okazji dyskusji na temat dodatku za wychowawstwo. Niestety i tutaj rozwiązania proponowane przez władze miały charakter bardziej doraźny.
Czas wziąć odpowiedzialność za jasne określenie kto i za co nauczycielkom i nauczycielom płaci. Jeśli państwo życzy sobie permanentnej kontroli nad systemem, niech weźmie odpowiedzialność za ujednolicenie czasu pracy, dokładne opisanie prawem naszych obowiązków i przelew środków na nasze konta. W przeciwnym razie, co kilka tygodni będziemy czytać o kuriozalnych interpretacjach zawiłych przepisów, z których zdaniem urzędników MEN wynika, że w wycieczkach szkolnych powinni brać udział pracownicy niepedagogiczni placówki, jeśli tego wymaga sytuacja. Nie, nie wymaga. To problem wymaga namysłu i systemowego rozwiązania.
Po wielu latach pracy w zawodzie każda i każdy z nas wie doskonale, że przygotowanie jednostkowej lekcji zajmuje minimum kwadrans. Licząc wedle średniego, osiemnastogodzinnego pensum, na samo przygotowanie zajęć w danym tygodniu nauczyciel poświęca 4,5 godziny tygodniowo. Sprawdzenie prac kontrolnych, zadań, projektów, tylko w jednym oddziale, których nauczyciel ma przecież kilka, to kolejna godzina w tygodniu. Uczysz w pięciu klasach – potrzebujesz pięciu godzin. To prosty mechanizm – czas nie jest z gumy. Analogicznie można policzyć wymagane prawem posiedzenia rad pedagogicznych, szkolenia, spotkania z rodzicami, czas dyżurów w przerwach, wyjść poza szkołę, wycieczek i pozostałych obowiązków narzuconych z zewnątrz, których nadzorowane przez MEN kuratoria wymagają od dyrektorów. System zaciska nam pętlę na szyi i szydzi z nas równając nasze pensje do najniższej krajowej. To wielki wstyd dla naszego państwa, proszę Państwa!
Marcin Korczyc
Czysta prawda, ale co dalej?
Nauczyciele, nie szanujac siebie samych, skrzętnie wracają do wykonywania narzuconych, niejednokrotnie kuriozalnych „obowiazkow” służbowych. Ich czas,mimo że nie jest z gumy, wirtualnie się rozciąga. Do tego dochodzi interakcja na linii rodzic- nauczyciel. Trudno w merytoryczny sposób wejść w konstruktywny dialig z roszczeniowym rodzicem… Eh
Poza tym wielu nayczycieli jest dyletantami w rozporzadzeniach i ich niewiedza pozwala „górze”na nadużycia.
Mimo to jestem pełna nadziei, rzekomej matki głupców.
Dobrze napisane. Dodałbym jeszcze, ze polonistów traktuje się najgorzej, płacąc tyle samo za duzo więcej pracy, którą muszą wykonac w domu. To się mści na kolejnych pokoleniach, które wychodzą niedouczone przez przepracowanych i niedofinansowanych nauczycieli.