Jeżeli jest coś, co mnie odstręcza w okołoszkolnym dyskursie, to jest to panująca w nim czarno-biała narracja i jej prozelityczny ton. Być może jest to już nieunikniona i nieodparta cecha komunikacji w ogóle, a tej internetowej w szczególe, ale jej użytkownicy nie dostrzegają widocznie, że nie pozostawiają sobie właściwie pola do dyskusji, opowiadając się z góry po tej lub innej, ale, co jasne, zawsze tej „jaśniejszej”, „lepszej” i „słuszniejszej”stronie oświatowej mocy.

Żeby było śmieszniej, często czynią tak ludzie deklarujący się jako zwolennicy „dialogu i szacunku” i przeciwnicy „złej” konkurencji. Przy takim podejściu, dialog jest już w zasadzie zbędny (wyrażenie przeciwnej opinii staje się z automatu „mikroagresją”, szacunku pozbawioną), a konkurencja zostaje wygrana w przedbiegach, ponieważ argumenty ewentualnie przedstawione są w sumie niewiele znaczącym dodatkiem do założonej, moralnie umotywowanej „racji”. Być może z tego właśnie względu, tak wielu z uczestników szerokiej„dyskusji” o edukacji i oświacie uznaje konkurencję za biologiczny atawizm, niegodny cywilizowanej wizji szkoły i okolic, i przeciwstawia jej „współpracę” klakierów i kółek wzajemnej adoracji, w ramach ulubionych baniek informacyjnych. To samo dotyczy praktycznie każdego aspektu ludzkiej kondycji, powszechnie i potocznie uznawanego za „niewłaściwy” – sporej części emocji, międzyludzkich relacji i motywacji. Niemal każdy przejaw ludzkiej egzystencji i działalności, w tym pedagogiki, dydaktyki i metodyki, został w tej narracji spolaryzowany i wszyscy pretendujący do prawa głosu w wymienionych kwestiach muszą stanąć na odpowiednim biegunie tego dipola i obiecać, że się z niego nie ruszą, pod groźbą wykluczenia z „dyskusji”. Jest to o tyle dziwne, że w sporej liczbie przypadków, dialog w szeroko pojętej oświacie może służyć jedynie wymianie doświadczeń, bo nie istnieją czynniki obiektywne, które wykluczałyby z życia i z użycia część spektrum, leżącą pomiędzy ulubionymi ekstremami omawianych zagadnień. Dla przykładu,(nie)zadawanie prac domowych jest kwestią dobrej praktyki nauczycielskiej, a nie życia lub śmierci, istnieje szereg sytuacji go wymagających, jak i tych, w których jest zbędne, nie ma więc potrzeby robić z niego narzędzia do prowadzenia sporu ideologicznego.

Nie da się jednak ukryć, że taka achromatopsja w postrzeganiu dowolnego aspektu pracy szkoły ma swoje „zalety” i nie da się jej odmówić swoistej racjonalności. Przede wszystkim doskonale wpisuje w najbardziej rozpowszechniony model lokowania autorskiego produktu –autor dowolnej treści, który przyznaje się do wątpliwości, jest przegrywem już na starcie. Po prostu nie wytrzymuje konkurencji z tymi, którzy z przekazem jednowymiarowym (słusznym, oczywiście) problemu nie mają. Przecież obecnie nie można „mieć racji”, realnie przyznając innym prawo do odmiennego (umotywowanego) zdania – zdezorientowana publiczność mogłaby jeszcze poszukać innego „eksperta”. Przekaz prosty i niedzielący włosa na czworo przekłada się bezpośrednio na zasięgi, co z reguły, z marszu likwiduje problem prowadzenia trudnej argumentacji i ewentualne dylematy moralne, w rodzaju szacunku dla rozumu odbiorcy, że o abstrakcji zachowania standardów przynależnych nauce ledwie wspomnę. Poza tym, w dobrze sprofilowanej bańce marketingowej, argumentacja w zasadzie nie jest potrzebna, a nawet przeszkadza w konsumpcji scalającego ją przekazu – autor wie, co chcą usłyszeć odbiorcy, więc odbiorcy wiedzą, co autor chciał powiedzieć, nawet jeśli sam zdążył już to zapomnieć. Czyste win-win.

Upowszechnienie i przyspieszenie obiegu uproszczonej, zbanalizowanej (dez)informacji czyni z ludzkości globalną wioskę, ale w nieco innym niż to popularnie przywoływane znaczeniu. W przeciwieństwie do utopijnego marzenia o wymianie poglądów i doświadczeń, porozumieniu, wzajemnej pomocy i nieustającym rozwoju, społeczeństwa nadal scala pierwotny podział swój/wróg – jedyne klarowne i istotne kryterium przynależności i uczestnictwa w dowolnej podgrupie. Nihil novi sub sole.

To, co stanowi novum, to fakt, że tworzymy dziś plemiona zatomizowane, rozproszone, amorficzne, tymczasowe i często wzajemnie się w sobie zawierające lub na siebie się nakładające. Dość świeżo uzyskana i dla wielu przerażająca świadomość skali niemożliwych do pogodzenia różnic i podziałów wymusza „bezpieczne” założenie, że fakty nie mają jakiegokolwiek znaczenia wobec bilionów opinii, które wszystkie zostają uznane zarównoważne, w obawie przed potencjalną i bardzo prawdopodobną rzezią. Dzięki oddaleniu ianonimowości serwerów, liczy się jedynie to, czy w danej chwili jesteśmy za czy przeciw. Cała, „niebezpieczna” reszta (nie do pogodzenia z polityczną poprawnością – nową religią dla ubogich w duchu), czyli treść, przedmiot ewentualnego sporu, dyskusji, rywalizacji, działania staje się kwestią podrzędną. Prawdziwie ważne są emocje i relacje, jako powszechnie dostępne i doświadczane, mimo nieraz absolutnej izolacji i ignorancji w danej kwestii. Tylko taki, postmodernistyczny, dyspersyjny, popędowy, lajkowy trybalizm znów gwarantuje zamkniętej teraz w osobnych, betonowych celach hordzie spełnienie jednoczesnych pragnień wyróżniania się z tłumu i roztopienia się w nim.

Paradoksalnie, ta sieciowa plemienność staje się podłożem dla tworzącej się globalnej, bezkształtnej i bezpłciowej, ale prewencyjnie bezpiecznej no forming culture, w której wszystko dzieje się na zasadzie chwilowej, czysto afektywnej deklaracji i która kwestionuje każdy przekaz normatywny jako potencjalnie groźny, niezależnie od jego formy i treści. Prawdziwą osią konfliktu kulturowego (a więc także oświatowego) jest więc obecnie stopień akceptacji tej „wykładni kciuka”, a nie jego powierzchowne odpryski, w postaci ideologicznych sporów. Każdy z nich może być obecnie „rozstrzygany” doraźnie, w ramach zapisania się do takiej czy innej rzeczywistości wirtualnej, bez wglądu, analizy, wiedzy, a często nawet bez potrzeby weryfikacji wybranego modelu w realu. Zresztą, taka weryfikacja nie ma większego sensu, bo owe „rozstrzygnięcia” są oparte na nowo odkrytym myśleniu magicznym, nie podlegają zwykle rygorom logiki i, w konsekwencji, wręcz za zgodą uczestników, muszą być niespójne.

Masowość komunikacji elektronicznej, akcentująca względność przekazu, sprawiła, że nawet kwestie dość obiektywne i dotąd niebudzące większych kontrowersji muszą ulec dekonstrukcji i redefinicji, opartych na zupełnie sztucznej polaryzacji. Choć tak wykreowane, łatwe do zobrazowania bieguny dotyczą często ułamka doświadczeń ułamka populacji, stają się sednem stadnej identyfikacji dla milionów. Chcąc zająć jakiekolwiek stanowisko w dowolnej kwestii, musimy jednocześnie opowiedzieć się po jednej z dwóch stron w tysiącach innych sporów, stając się automatycznie wrogiem dla strony przeciwnej. W całej rozciągłości, dotyczy to także kwestii dotyczących oświaty, edukacji, pedagogiki, etc. Jeśli np. mamy awersję do mieszaniny woni wydobywających się na lekcji z kilku lunchboxów naraz i wkurzają nas dźwięki wydawane przez chrupane chipsy, jesteśmy z definicji zwolennikami uprzedmiotowienia i pozbawienia praw osób uczniowskich i natychmiast stajemy się celem kontrofensywy, w wykonaniu świadomych-obudzonych. Ci, chowając się za tarczą jedynie słusznych, nowoczesnych poglądów, szybko miażdżą okopy elementarnych zasad dobrego wychowania, zasypując niedouczonych i zacofanych stosownymi lekturami. I odwrotnie, jeśli np. wychylimy się z postulatem udostępniania uczniom ich prac pisemnych, zostaniemy zapisani w poczet zwolenników zniesienia wszelkich szkolnych obowiązków i zastąpienia ich prawami do zakładania nauczycielom kosza na głowę.

Swoistym paradoksem jest, że w tej zerojedynkowej, prowokującej do agresji narracji prym wiodą aktywiści postrzegający siebie i swoją działalność jako alternatywę dla zła wszelkiego. Jakakolwiek próba uzmysłowienia im (a raczej ich odbiorcom) skali uogólnień, uproszczeń, tendencyjności, abstrakcji i hipokryzji proponowanych przez nich rozwiązań problemów szkoły w zasadzie mija się z celem. Ewentualni polemiści, ryzykujący nawet nie tyle odmienne opinie, co konieczność uwzględnienia w dialogu odcieni szarości, powinni zdawać sobie sprawę z przykrego faktu, że podejmują dyskusję równie daremną i bezproduktywną, co debaty ateistów z teistami. Tam również próby wykraczania poza non-overlaping magisteria skazane są na niepowodzenie, jeśli nie mają prowadzić do totalnego unicestwienia oponenta. Zdaję sobie sprawę z przerysowania zawartego w tej analogii, ale trudno mi się jej oprzeć, kiedy obserwuję i uczestniczę w tej „wymianie poglądów”. Nie mogę również oprzeć się wrażeniu, że owa „wymiana” nie służy już niczemu innemu poza liczeniem szabel i zwieraniem szeregów, zarówno „wierzących”, jak i „heretyków”.

Ten uwłaczający inteligencji schemat jest tak dominujący i wszechobecny, że narzuca się prawie wszystkim – z przykrością zauważam, że sam kilka razy dałem mu się wciągnąć. Nie ogranicza się także do fejsbukowych przekomarzanek. Ulegają mu (możliwe, że czasami nieświadomie) ludzie doświadczeni, cenieni fachowcy, publicyści, dziennikarze, często nakłaniani do niego przez marketingowe realia, zakładaną długość tekstu, domniemane kompetencje targetu, itp. Wydaje się, że jest nieunikniony, a przynajmniej bardzo trudny do pokonania. O tym, że jednak jest to możliwe, będę przekonywał w następnym swoim wpisie, będącym polemiką z tekstem, którego autor, z pewnością w dobrej wierze, taką narracją się posłużył.

Dodaj komentarz

Verified by MonsterInsights