Samolubny mem [1] krąży w infosferze. Tak naprawdę, to jest to cały zespół memów, coś na kształt memomu retrowirusa umysłu, zagnieżdżającego się w myślach nosiciela. Przez długie lata potrafi pozostawać w uśpieniu, by w sprzyjających warunkach przystąpić do replikacji. Osobnik zakażony doznaje niemal religijnych objawień i wydaje mu się, że dokonuje epokowych odkryć w dziedzinie dydaktyki i neurologii.
Oto kilka najbardziej symptomatycznych:
- Łatwiej jest uczyć się rzeczy, które lubimy i które nas ciekawią
- Pozytywne emocje sprzyjają poznaniu
- Ludzie mają mózgi, a w nich neurony
- W odpowiedzi na bodźce, uwalniają się neuroprzekaźniki
- Bodźce stymulują neurony do tworzenia synaps
- Centralny układ nerwowy jest plastyczny w ramach kory nowej i hipokampa
- Każdy mózg jest inny
- Ewolucja wyposażyła nas jako gatunek społeczny, w neurony lustrzane, pozwalające, dzięki naśladownictwu, na rozprzestrzenianie się zachowań między osobnikami
Nie wiem, jak Państwo, ale osoby jakkolwiek zainteresowane biologią i procesem uczenia się (kłaniam się) są tych niezmiernie uproszczonych i prymitywnie popularyzowanych faktów świadome od co najmniej wczesnych lat osiemdziesiątych ub. w. Jak widać, wirus umysłu, który zaatakował w pierwszej dekadzie nowego tysiąclecia i powoduje tę „odkrywczą” czkawkę mózgu, wypiera taką świadomość nawet z umysłów profesjonalistów. Co więcej, nakazuje im również zapomnieć, że liczni nieposiadający tej wiedzy nauczyciele antycypują ją od dziesięcioleci (i to bez intelektualnego wsparcia takich tuzów nauki jak Hüther i Spitzer), stosując ogół zasad, znanych pod mianem „dobrej praktyki nauczycielskiej”. Ponadto, wspomniany wirus powoduje u wszystkich przyjmujących jego memy za własne niezdolność do akceptacji braku entuzjazmu postronnych wobec głoszonych przez nich truizmów oraz ich ponadprzeciętnej egzaltacji. Dobra praktyka im więc nie wystarcza, domagają się wyznania win, ukorzenia się, złożenia wotów i ślubów wobec wybranych badań (czasami naukowych) i wyciągniętych z nich przez najciężej zainfekowanych (zawsze na zasadzie wszystko, albo nic) wniosków.
Wirus, zwany dalej neurodydaktyką [2], rozprzestrzenia się, podobnie jak wiele innych wirusów umysłu, drogą wyznania wiary. Credo przyjmuje postać dogłębnej internalizacji kierowniczej roli mózgu w życiu jednostki i publicznego hołdu wobec wybranego guru. A dalej, to już z górki – szkolenia, konferencje, sympozja, odczyty, wykłady dla świeżo nawróconych i dyskusje z niewierzącymi. Potem do kasy. Pozazdrościć pomysłu. Zazdroszczę i machnąłbym ręką na te objawione prawdy wiary, i nie wracałbym już do tematu, który, jak mi się zdawało umarł wraz z pewną niefortunną książką, ale niestety, moda na postmodernistyczny bełkot ma się dobrze. Z banałów wyciąga się tak daleko idące, kategoryczne wnioski, że nie sposób patrzeć na to obojętnie. Na dodatek, na potrzeby nowej wiary, jej kapłani anektują każdą myśl i dziedzinę jako tako związaną z procesami neuronalnymi, czyli, jak łatwo się domyśleć, wkrótce czekają nas prelekcje z neurosiedzenia i neurochodzenia. Biorą też pod swoje skrzydła wszystkich, którzy, świadomie lub nie, na drzewo nie uciekli. Nikt się nie uchowa, psycholog, socjolog, logopeda – wszyscy mają mózgi i z mózgami pracują. Richard Dawkins też nie zdołał zbiec.
Porzucając ironię, chciałem dziś zwrócić Państwa uwagę na ogrom marketingowej bezczelności i buty (zamierzonej lub nie, jest to w ogólnym rozrachunku niewielka różnica), z którą wyznawcy tego konglomeratu życzeń i zażaleń zawłaszczają osiągnięcia wszystkich możliwych dziedzin. Znów muszę się tu przyznać do pewnego rodzaju zazdrości, bo marketing ten okazuje się niezmiernie skuteczny. Nie mogę sobie przypomnieć, by którakolwiek z dziedzin pedagogiki zdołała zdobyć taką atencję i w środowisku profesjonalnym, i poza nim. Można odnieść wrażenie, że dydaktyka zaistniała w ludzkiej świadomości dopiero po koronacji przedrostkiem neuro-. Łatwo się o tym przekonać, czytając „ekwiwalent” VII-ego Ogólnopolskiego Sympozjum Naukowego (ten przymiotnik, to żeby nie było wątpliwości) Neurodydaktyki. Okazuje się, że pedagogika i dydaktyka nie były dotąd dziedzinami interdyscyplinarnymi i takie nauki jak psychologia, socjologia, antropologia, fizjologia (czy biologia w ogóle) i logopedia dopiero teraz, dzięki odkryciom neuronauk (i oczywiście mesjaszom neurodydaktyki), zdobyły „pretekst, który miał do tego (wzajemnego) zbliżenia posłużyć”.
Dzięki temu skokowi na dorobek nauk wszelkich, neurodydaktyka może sobie obecnie pozwolić na dyskretne wycofywanie się z pozycji drażliwych i kontrowersyjnych, i stawać się bardziej „przyjazna mózgom” dotąd niezainfekowanym. Oto z jedynego możliwego do zaakceptowania podejścia, które nie pozostawiało niepogodzonym z wnioskami wysnutymi z objawień wieszczów wiele miejsca do popisu w ramach współczesnej pedagogiki, „ewoluuje” w stronę systemu zapewniającego sobie bezpieczeństwo właśnie dzięki różnorodności. Co więcej, dowiadujemy się także, że celem neurodydaktyki nie jest już szukanie nowej szkoły, ale różnorodnych propozycji. To znacząca zmiana, jeśli ma się w pamięci początkowe, buńczuczne, „obudzone” deklaracje i sieciowe ruszanie z posad bryły świata. Podpisując się pod badaniami innych i obejmując patronatem dorobek ludzi, pracujących nad ogromną ilością zagadnień, neurodydaktyka powoli dąży do zrzucenia z siebie w pełni zasłużonego odium szamaństwa. To rozszerzenie frontu skutecznie odwraca uwagę ewentualnych krytyków, którzy od samego początku istnienia tej neuroewangelii, zarzucali jej tworzenie iluzji głębi eksplanacji opisywanych zjawisk i zasadniczy błąd poznawczy non sequitur (cargo cult).
O tym, że jest to jedynie zmiana strategii w dążeniu do mainstreamu i strojenie się w piórka mecenasa nowoczesnej pedagogiki, przekonujemy się w chwili, gdy z owego „ekwiwalentu” odcedzimy zgrabny choć w istocie kunktatorski, pojednawczy wstęp [3] oraz treści, które doskonale radzą sobie bez żadnej neuroetykiety. Ujrzymy wtedy dobrze znaną, grubą warstwę waty chciejstwa, truizmu i naiwności, osnutą na twardym rdzeniu uproszczeń, uogólnień i wygodnych interpretacji.
Największym grzechem neurodydaktyki jest właśnie to, czym najbardziej szczyci się we wspomnianym wprowadzeniu jego autor, dr Marek Kaczmarczyk:
„Neurodydaktyka jest użytecznym i cennym narzędziem interpretacji, nie jest jednak zbiorem gotowych rozwiązań.”
To fakt, nie jest takim zbiorem (będąc raczej narzędziem nadinterpretacji), ale przecież użytkownicy spodziewają po jakiejkolwiek dydaktyce, że wskaże ona metody, formy organizacyjne i środki pomocne w wywołaniu zamierzonych zmian u uczniów. Oczywiście, wbrew kokieterii dr Kaczmarczyka, neurodydaktyka wszystko to oferuje w sposób wręcz natrętny, ale… w dalszym ciągu jest ona zestawem często zdroworozsądkowych, ale jedynie postulatów, których spełnienie nie jest wcale zależne od rozumienia neuronalnych mechanizmów kognitywnych i to nie dlatego, że są to procesy niezmiernie skomplikowane i daleko nam do opisania choćby ich podstaw, ale przede wszystkim z powodu absolutnie marginalnych możliwości wpływania na nie, w dążeniu do uzyskania celów edukacyjnych. Mówiąc prościej, żaden nauczyciel, żeby nie wiem jak uświadomiony i obudzony, nie ma najmniejszych szans, żeby owe cenne zdobycze neuronauk kompleksowo przełożyć na dający się zidentyfikować, oszacować i porównać sukces edukacyjny, gdyż wbrew rozmaitym, namolnie kolportowanym pseudo szkoleniom i neuropropagandzie, nie istnieją znormalizowane narzędzia o potwierdzonej skuteczności, służące do grzebania uczniowi w mózgu. Nie chodzi już nawet o złudną uniwersalność [4] ewentualnych metod i technik, ale o możliwość ich kontrolowania, weryfikację otrzymanych wyników, a przede wszystkim czas, który byłby na to wszystko potrzebny, gdyby każdy gest nauczycieli miał być podporządkowany ich rzekomej wiedzy neurodydaktycznej. Choć o wielu z proponowanych technik można powiedzieć wiele dobrego i niemal każdy nauczyciel dostrzega ich zalety w izolowanych przypadkach, wewnętrzna sprzeczność tkwi w podstawowym założeniu: Jeśli każdy uczeń (i jego mózg) jest odmienny, nie można się spodziewać, by można było dotrzeć do choćby dziesięciu takich mózgów jednocześnie, jeśli na serio traktować jakikolwiek system neuro dydaktyczny Wynika z tego, że w warunkach nielaboratoryjnych, skuteczność niemal dowolnej dydaktyki będzie zbliżona. Mimo niewątpliwego postępu, jaki dokonał się (i dokonuje się codziennie) w naukach biologicznych i mimo będącego udziałem niektórych gwałtownego olśnienia, że biologia (cóż za niespodzianka!) wpływa na każdy aspekt naszego życia, ich realne przełożenie na praktykę nauczycielską jest mniej więcej takie samo, jak fizyki kwantowej na wbijanie gwoździ. U samych źródeł neurodydaktyki, leży fascynacja szamanem, jego tańcem i grzechotką, odwracającymi uwagę od treści i efektywności nauczania, które stają się coraz mniej istotne dla wszystkich okadzanych dymem nauki tak zbanalizowanej, że niemal nierozpoznawalnej. Nie sposób również uciec od podejrzenia, że wobec wyczerpania się formuły szkoły alfabetyzującej, niektórzy pedagodzy pragną zastąpić swoją niemożliwą już do realizacji (bez pełnego zaangażowania wolnej woli podmiotu) funkcję merytoryczną abstraktem ideologicznym, w którym forma działania byłaby zawsze ważniejsza od jego treści. Kiedy przyjrzeć się całej paranaukowej (bo nieweryfikowalnej) podbudowie, stojącej za dowolną lekcją, trudno oprzeć się wrażeniu, że jej poprowadzenie według pożądanych neurostandardów wymaga środków i nakładów zupełnie niewspółmiernych do hipotetycznych efektów, co prowadzi do fenomenu łatwego do zaobserwowania w całej współczesnej oświacie: Owe efekty stają się nieważne i pomijalne. Istotne jest, co robi (lub nie) nauczyciel, a nie, czego nauczy się jego uczeń.
Kiedy zapoznałem się już z owocami Sympozjum i przymknąłem lewe (nieco lepsze) oko na wspomnianą neuro-zę, pomyślałem sobie: Czego ty się człowieku znowu czepiasz? Kilkudziesięciu ludzi się spotkało, podzieliło doświadczeniami, widać było im to potrzebne, o co ci chodzi? Ale po chwili, w jakiejś mojej starej, złośliwej sieci neuronalnej, pobudzonej teraz jakimś słowem, czy określeniem, ten czy ów neuron presynaptyczny wypalił impulsem o potencjale wyższym niż spoczynkowy, otworzyły się kanały jonowe wpuszczając jony wapnia, które wypchnęły pęcherzyki presynaptyczne z kwasem glutaminowym, powodując depolaryzację błony neuronu postsynaptycznego i… [5] nie mogę nie zadać następującego pytania: Jakim cudem, żadne z tych specjalistów (a przecież roiło się tam od zatroskanych o dobro podmiotu oświaty) nigdy nawet nie zająknęło się o warunku sine qua non zachodzenia procesu edukacyjnego, a mianowicie jego bezwzględnej dobrowolności? No tak, już wiem. Systemy nas już nie interesują. Jakież to wygodne. Z tym, że przy takim założeniu, cała reszta jest już jedynie biciem piany komunałów.
Robert Raczyński
- Wpisem tym rozpoczynam cykl trzech artykułów poświęconych pedagogicznemu marketingowi. Pozostałe są już dostępne na moim blogu.
- Nazwa rodzajowa nawet nieźle brzmi i jest marketingowo udana, ale tyleż usprawiedliwiona, co inne neuromanie neuromowy, jak choćby neuropolityka czy neuroekonomia – niektórym potrzebne jest wymyślanie nowych dziedzin, kiedy tylko dotrze do nich, że ich chęci, cele i decyzje rodzą się w interakcji ich umysłów z otaczającą je kulturą. Prymitywny postmodernizm czuje się bezpieczniej, gdy dokona jakiejś (de)nominacji, w ten sposób radzi sobie ze złożonością świata. Pogratulować inwencji i… bezczelności.
- Jest on przy tym paternalistyczny wobec innych nauk, zwłaszcza biologicznych, które neurodydaktyka na nowo odkrywa i „nobilituje” swoim łaskawym zainteresowaniem.
- „Szukanie systemowej alternatywy nie jest w takich warunkach rozwiązaniem.” – czytamy dalej we wprowadzeniu. Cóż za skromność, a raczej koniunkturalne kapitulanctwo – jeszcze niedawno wystarczały podobno dobra wola i przebyte szkolenie. Swoją drogą, ciekawe, czemu taka dydaktyka ma służyć? Edukacji prywatnej, domowej? Korepetytorom? Niezależnie od intencji autora, trzeba taką konstatację czytać jako godną pochwały, choć może mimowolną deklarację nieistnienia uniwersalnego modelu, paradygmatu doskonałego, który pozwoliłby na wyzwolenie się od „szkoły pruskiej”, bez jednoczesnej rezygnacji z masowości nauczania.
- Pytania do neurodydaktyków: Czy ogólna świadomość natury tego procesu i tego, co mu sprzyja w jakikolwiek sposób pomogła mi kiedyś opanować jego przebieg (a mógłbym go nawet znacznie uszczegółowić, bez otwierania jakiegokolwiek podręcznika)? Czy pamiętam go do dziś, bo moje nauczycielki biologii (miałem dwie, naprawdę kompetentne, pozdrawiam) rzeczywiście były w stanie wytworzyć właściwe warunki dla usprawnienia mojej percepcji? Raczej wątpię. Czy musiałem czekać na neurodydaktykę, żeby łaskawie uświadomiła mi, że się tym interesuję?