Jeżeli ktoś jeszcze nie zauważył, to nie należę do ludzi, którzy zadowalają się przekazem jednowymiarowym, uznawanym za obowiązujący z dowolnych względów. Lubię mieć pewność, że argumentacja, której jestem adresatem, nie jest jedynie wynikiem krzewienia dowolnej ideologii. Zdaję sobie sprawę, że takie podejście nie należy ani do popularnych, ani do szczególnie lubianych. Niespecjalnie mnie to jednak dziwi, bo ludzie zwykle nie lubią być zmuszani do opuszczania swojej strefy komfortu, zwłaszcza jeśli komfort ten realizowany jest przez poczucie stadnej przynależności i racji, gwarantowanej przez polityczną poprawność.
Nie inaczej jest w przypadku kwestii „nierówności w dostępie do edukacji” oraz „dominacji wiedzy akademickiej w nauczaniu”, podejmowanych często przez Wendy Kopp, która w ostatnich dniach marca odwiedziła Warszawę. Niezmiernie łatwo jest przyjąć wobec tych problemów postawę „jedynie słuszną”, podyktowaną zwykłą, ludzką przyzwoitością. Któż bowiem będzie polemizował z obowiązkiem takiego zorganizowania oświaty publicznej, by ta nikogo nie dyskryminowała i nie wykluczała? W sumie, to na tym ten powszechny, koncyliacyjny i konferencyjny konsensus się kończy, bo pomysły na stworzenie takich warunków potrafią się już diametralnie różnić. O ile więc ogólny konsensus nie budzi moich wątpliwości, o tyle na przykład łączenie kwestii wykluczeń edukacyjnych i przekazywania, lub nie, wiedzy akademickiej w związek przyczynowo skutkowy budzi mój głęboki sprzeciw.
Nie wykluczam, że takie zestawienie w retoryce Kopp może wynikać ze specyfiki problemów lokalnych [1], nie wydaje mi się jednak, by genezę nierówności edukacyjnych można było w jakikolwiek sposób utożsamiać, czy choćby wymieniać jednym tchem z „premiowaniem akademickich umiejętności” w szkołach. Jest oczywiste, że dzieci z większym kapitałem kulturowym łatwiej radzą sobie z ich przyswajaniem, jest to jednak skutek, a nie przyczyna nierówności, na dodatek takich, których żadne działania szkoły nie są w stanie zniwelować. Taka jednak narracja doskonale wpisuje się w coraz wyraźniejszy, bezrefleksyjny i pozbawiony jakiegokolwiek sensu trend rozdzielania kompetencji miękkich i twardych oraz konsekwentnego deprecjonowania tych drugich, jako przynależnych programowo zohydzanym elitom.
Kompetencje „ludzkie” (dostępne bez kursów i certyfikatów) są z kolei stawiane na piedestale, jako możliwe do sprawiedliwej (bo bezkosztowej) dystrybucji. Dla zwolenników takiego porządku, nie ma przy tym znaczenia to, że zdecydowana większość tych kompetencji [2] zostaje ukształtowana przez dom, środowisko i sam fakt, że jesteśmy zwierzęciem na wskroś społecznym, posługującym się ich stałym zestawem od milionów lat, przez co są one naturalnie promowane przez ewolucję – twierdzą, że szkoła może nauczyć kogoś bycia człowiekiem, co wydaje mi się nadużyciem i bezczelną manipulacją. Tymczasem, tylko niewielka liczba ludzi jest np. kreatywna (zawsze tak było, bo w stadzie zawsze można liczyć na jednostki twórcze) i nie bardzo można z kreatywności uczynić przedmiot szkolny, nawet jeśli w szkołach można proponować zadania kreatywność rozwijające. Tym samym powraca problem inwestowania w edukację zbędną i pozorowaną, będącą jedynie politycznie poprawnym kwiatkiem do kożucha. Tak jak pewien ustrój w czasach słusznie już minionych, oświata coraz dzielniej walczy z problemami, które sama tworzy. Slogany o nieustannej zmianie, potrzebie zdobywania nowych umiejętności i poszukiwaniu kreatywnych, i innowacyjnych pracowników coraz bardziej przypominają hasła z komunistycznych gazetek i szturmówek. Wszyscy doskonale wiedzą, że niezależnie od wykształcenia, pracy wymagającej naprawdę wysokich kwalifikacji, których nie da się zdobyć na tygodniowym dokształcie, jest coraz mniej i kiedyś trzeba będzie się z tym problemem zmierzyć – zaryzykowałbym stwierdzenie, że to, czym nasza epoka naprawdę różni się od poprzednich (jedyna istotna różnica jakościowa, a nie ilościowa) to fakt, że o ile poprzednie rewolucje technologiczne niszczyły jedne i jednocześnie tworzyły inne miejsca pracy, to obecna tę kruchą równowagę mocno zakłóca i jest wielce prawdopodobne, że nie da się już jej przywrócić.
Jedyną zauważalną reakcją oświaty publicznej na to zagrożenie jest właśnie narracja powodująca, że nauczanie wiedzy akademickiej, nawet jeśli nie zostało jeszcze nacechowane jednoznacznie negatywnie, to jest przynajmniej mocno zmitologizowane – dość powszechnie uważa się, że na niej właśnie, nadal i zupełnie niepotrzebnie, koncentruje się działalność szkoły [3], a przede wszystkim, że daje się ją odizolować od rzekomo przez wszystkich pożądanych działań praktycznych [4] .
Jeśli to właśnie zdolności akademickie mają odpowiadać za przewagi uczniów i uczennic ze środowisk „uprzywilejowanych” [5], to rodzi się pytanie, dlaczego, zamiast z nich rezygnować, nie dążyć do ich upowszechniania wśród wszystkich zainteresowanych? Czyżby dlatego, że spodziewamy się, że zainteresowani będą znów ci, którzy lepiej sobie z nimi radzą? Ominięcie tej „przeszkody” w sposób racjonalny, a nie jedynie politycznie poprawny, jest niewątpliwie trudne, ale w mentalności ogromnej liczby ludzi, doskonale mieści się zastępowanie jednej niesprawiedliwości inną, ale nową i przez osobniki akurat dominujące w stadzie uznawaną za uzasadnioną i legalną. Kiedy popatrzeć na ruchy woke, Me Too, czy cancel, wyrosłe przecież z doznanej krzywdy czy poczucia pominięcia, nie sposób uciec od refleksji, że przemoc stadna, mechanizm kozła ofiarnego i wyparcia są absolutnie uniwersalne i potrafią niemal każdą ideę doprowadzić do niebezpiecznych ekstremów, od znanych i potępionych totalitaryzmów różniących się jedynie kolorem transparentów, symboliką i możliwościami zastosowania przemocy.
W rządzonej przez socjalistyczne mrzonki oświacie, skłonność do rozwiązywania dekretem takich właśnie, nierozwiązywalnych w dużej skali problemów podsuwa szybkie remedium w postaci ustawowego nakazu dobrego, sprawiedliwego i skutecznego nauczania, ale nawet najwięksi populiści w końcu uczą się, że lepiej rządzi się dekretami miękkimi – w przypadku niemal nieuniknionego niepowodzenia, trudniej jest wtedy wskazać winnego. Z takiej filozofii rodzą się pomysły w rodzaju ideologicznej rezygnacji z nauczania wiedzy akademickiej. Wiadomo, że „sprawiedliwe” zmuszanie wszystkich do zdobywania takiej czy innej wiedzy byłoby nieskuteczne, lepiej więc „sprawiedliwie” uznać (znowu w imieniu wszystkich), że jakakolwiek wiedza jest niepraktyczna i w sumie nikomu niepotrzebna. Para totalitarnym obrońcom sprawiedliwości do głowy nie przychodzi, że można ludziom zostawić wybór, czy chcą korzystać z usług szkół taką wiedzę promujących, czy też z tych, które z góry zakładają, że ich absolwenci będą raczej z cywilizacji korzystać niż ją tworzyć.
Absurd rzekomej zbędności lub nadreprezentacji wiedzy akademickiej w nauczaniu można zilustrować małym eksperymentem myślowym: Jeśli na serio potraktować założenie, że wiedza akademicka kogokolwiek faworyzuje i przeszkadza w samorealizacji milionom ludzi, to powinniśmy czym prędzej pozbyć się z curriculum przedmiotu, który niemal w całości opiera się na abstrakcji i ideacji – nie zawracajmy sobie głowy matematyką, ona jedynie „utrwala nierówności społeczne” [6 ]. Konsekwentnie jednak, w ramach dążenia do pełnej sprawiedliwości społecznej, należałoby ograniczyć w szkołach takie zajęcia, które stereotypowo mogą być domeną dzieci pochodzących ze środowisk uboższych i zaniedbanych – z różnych powodów, takie dzieci, statystycznie rzecz biorąc, więcej przebywają poza domem, są sprawniejsze ruchowo, wcześniej i śmielej wchodzą w rozmaite interakcje, są więc z reguły bardziej doświadczone społecznie niż ich „uprzywilejowani” rówieśnicy. WF do lamusa? [7] Idąc tym tropem, rzeczywiście, szkołę trzeba wymyślić od nowa, co jednak równałoby się zupełnej z niej rezygnacji, bo jedyną powszechnie dostępną, egalitarną i „sprawiedliwą” treścią, dostępną systemowo jest ignorancja. W takim modelu szkolnictwa, wszelka akademia staje się nieznośnym ciężarem, balastem, który aż prosi się o wyrzucenie za burtę.
Oczywiście zaraz usłyszę głosy oburzone tym ewidentnym przerysowaniem, epatujące kolejną prawdą objawioną, głoszącą, że dzisiejszy rynek pracy i społeczeństwo coraz bardziej doceniają te umiejętności i że, wraz z rozwojem technologii i zmianami społecznymi, pracodawcy coraz intensywniej poszukują pracowników z umiejętnościami miękkimi, które umożliwiają dostosowywanie się do zmieniających się warunków i sytuacji [8]. Jasne, w bajkach wszystkie królewny są piękne. Czy jednak owo nagłe docenienie kompetencji miękkich (skądinąd koniecznych każdemu) przez rynek pracy nie wynika przypadkiem z faktu, że w odwiecznym interesie pracodawców jest takie zagospodarowanie ogromnej (a ostatnio gwałtownie rosnącej) liczby potencjalnych pracowników, by nie stanowili konkurencji dla nich samych i nielicznej grupy bardziej zorientowanych, których twardą wiedzę da się jeszcze wykorzystać? Łatwiej tego dokonać, gdy nie posiadają oni i nie mogą zaoferować wiele więcej niż umiejętności ludzkie, niewymagające innych inwestycji poza socjalizacją, a już na pewno nie realizacji jakiegokolwiek programu nauczania. Są tani, łatwo wymienialni i jest ich zawsze o rzędy wielkości więcej niż tych, których trzeba poszukiwać i opłacać za konkretne kwalifikacje. Na pocieszenie (i na wszelki wypadek), żeby było „sprawiedliwiej”, ich ego zostaje mile połechtane – ich skromne i tanie (bo powszechne) kompetencje zostają nobilitowane, co bardzo wspomaga proces „wstawania z kolan” w każdym organizmie państwowym, zmagającym się wyzwaniem szybko zmniejszającej się ilości miejsc pracy. Choć bezrobocie nie wydaje się obecnie największym z problemów, zajęć o charakterze kreatywnym czy też po prostu dających realne szanse ekonomicznego awansu jest coraz mniej, podczas gdy na rynku gwałtownie przybywa ludzi o sztucznie rozbudzonych śmieciową edukacją ambicjach. Proces produkcji magistrów bez szans na ambicji tych zaspokojenie jest w większości politycznie poprawnym ukłonem w stronę ludzi, którzy nie zauważyli jeszcze, że są zbędni – państwo uznaje, że trzeba dać im jakiś substytut, protezę, pozwalającą pogodzić się z systemową niemożliwością uczynienia wszystkich pięknymi, młodymi i bogatymi, bo przecież w cywilizowanym świecie czas brutalnej pacyfikacji demonstracji już minął. Poprzez propagandowe stawianie kompetencji miękkich (w rozmaitym stopniu charakterystycznych dla wszystkich ludzi) ponad umiejętnościami, wymagającymi bezprzymiotnikowej inteligencji i wiedzy, dokonuje się społecznej kompensacji, niezależnie od faktu, że obiektywnie nie ma kompetencji bardziej i mniej istotnych, i praktycznie nigdy nie występują one w separacji.
Nie jest to oczywiście żaden spisek wrażych elit dowolnego autoramentu, a jedynie prosty i powszechny mechanizm organizacyjny ludzkich społeczeństw, sprawdzający się od paleolitycznej hordy, po współczesne organizmy ponadnarodowe. Jest on po prostu przydatny przy zarządzaniu społeczeństwami, które dorobiły się ogromnych mas, żyjących w ignorancji. Dla populistów z lewa i prawa, zawsze bezpieczniej jest podtrzymywać pewien „bezpieczny” jej poziom i podsycać resentyment wobec elit intelektualnych, przedstawianych jako zagrożenie ich bytu. Taki miękki populizm jest teraz obecny w sporej liczbie państw i, jak zwykle, do czasu nieuniknionego kryzysu, jest całkiem skuteczny.
Możemy być w zasadzie pewni, że nie chodzi tu o tzw. wspólny interes pracodawcy i pracownika, ale o kierowanie całymi pokoleniami ludzi, którzy nic nie potrafiąc i nie posiadając zbyt dużej wiedzy o świecie, są łatwiej sterowalni od tych wykształconych bardziej akademicko. Nie ulega żadnej wątpliwości, że w coraz bardziej zglobalizowanym świecie, umiejętności miękkie, takie jak umiejętności komunikacji, negocjacji, zarządzania czasem i inne, są kluczowe dla efektywnej współpracy międzynarodowej i globalnego biznesu, ale wątpię, by to cokolwiek zmieniało. Wymienione wyzwania dotyczą ułamka populacji i relatywnie bardzo niewielu (a w dalszej perspektywie jeszcze mniej) ludzi będzie mogło znaleźć zatrudnienie na owych kluczowych stanowiskach. Wręcz przeciwnie, zdecydowana większość, przy pewnej dozie szczęścia, otrzyma pracę w nieskomplikowanych usługach, gdzie co prawda dominują te same umiejętności, wymagające jedynie adekwatnego stopnia socjalizacji, tyle że na ogół postrzegane, nazywane i wykorzystywane nieco inaczej: tutaj, tak pożądane umiejętności kreatywnego myślenia, to zwykłe kombinatorstwo, umiejętności komunikacji, to świadomość komu co można powiedzieć i utrzymać etat, a umiejętności pracy w zespole, to taka organizacja pracy, w której wszyscy znają swoje miejsce i przysługującą im kolejność dziobania.
I na górze, i na dole ludzie od zarania swojego rodzaju korzystają z tych samych, ewolucyjnie utrwalanych zdolności. Uczynienie z nich fetysza ma dziś, w nowym, wspaniałym świecie, przysłonić i osłodzić im fakt, że wbrew pozorom nic się w nim nie zmieniło – nadal jedyną cechą, którą można się wyróżnić (poza brutalną przemocą, oczywiście) jest połączenie inteligencji i wiedzy (w tym łącznego wykorzystania zarówno miękkich, jak i twardych kompetencji), tej wiedzy, która ma być od dziś miękko reglamentowana, bo podobno akademii jest w szkołach za dużo [9]. Lekceważenie wiedzy akademickiej jest więc jedynie mydleniem oczu, dość skutecznie ograniczającym liczbę ludzi w pełni świadomych swojej sytuacji. Nie licząc się z tą rzeczywistością, budujemy utopijne, coraz bardziej odklejone od niej systemy i programy, odwlekając nieco nieuchronne i marnując czas, który można byłoby poświęcić na działania realnie niwelujące nierówności i wykluczenia, bo szanujące ludzkie wybory i zdejmujące z cokołu magistra bezrobocia. Nie można bez końca udawać, że wszyscy zostaną wysokiej klasy specjalistami w branży IT, będą sygnować miliardowe kontrakty i odkrywać nowe prawa fizyki, dzięki umiejętnościom „ludzkim”. Pocieszające jest to, że nawet sami dopieszczani tym miękko kompetentnym przesłaniem zaczynają zdawać sobie sprawę, że jest to droga donikąd [10]. Na szczęście, w końcu zawsze przychodzi czas, kiedy populiści (w tym również nieświadomi idealiści) zaczynają przeceniać ludzką głupotę i naiwność.
Niezależnie od przedstawionej tu argumentacji, uważam wysiłki Wendy Kopp i stworzonego przez nią TFA za warty uwagi ewenement w skali światowej – oddolną, bo w pełni prywatną inicjatywę, realnie zmieniającą zastany system edukacyjny. Kierunki tych zmian, ich rzeczywiste umotywowanie, ich wyznaczone cele mogą być dla nas, mających odmienne problemy z innym systemem, nieczytelne, ale sama idea powinna być drogowskazem dla wszystkich, którzy o zmianach marzą. Nie możemy, i chyba nawet nie powinniśmy, dokonywać oceny działania TFA (ani też marzyć o „wykupieniu” kolejnej, po fińskiej, franczyzy), jako że realia polityczne, ekonomiczne i społeczne w USA są zupełnie różne od naszych. Nawet w samych Stanach ocena taka daleka jest od jednoznaczności. W naszej rzeczywistości, entuzjazm, z którym na ogół spotyka się retoryka szefowej TFA wynika chyba w dużej mierze z nieświadomości tych kontrowersji i praktycznego wymiaru pojawienia się tego podmiotu w amerykańskiej przestrzeni edukacyjnej. Wszystkim pracującym w zawodzie, który funkcjonuje w oparciu o Kartę Nauczyciela i bijącym brawo
Wendy Kopp na warszawskiej konferencji, chciałbym uświadomić, że jej sposób myślenia o edukacji i modus operandi TFA takie funkcjonowanie praktycznie wyklucza.
Przypisy:
[1] Myślę, że konieczne jest tutaj uświadomienie sobie tła i skali problemów, wymagających zmian w oświacie i w Polsce, i w USA. Nie mam ani kwalifikacji ani miejsca, by ten temat rozwinąć, ale dla omawianego kontekstu wydaje się istotne, z jakim rzędem wielkości mamy do czynienia, nawet jeśli pominiemy oczywiste różnice dzielące nasze kraje i ich systemy edukacyjne: W Stanach, problem „nierówności w dostępie do edukacji” dotyczy blisko połowy podmiotu oświaty publicznej, w Polsce „zaledwie” 16%, przy czym u nas jest on w zdecydowanej większości spowodowany biedą bądź patologiami społecznymi, natomiast w USA jest ponadto w dużej mierze związany z napięciami rasowymi, etnicznymi i kulturowymi.
[2] Zwyczajowo, nie wiedzieć czemu, do tego obszernego worka pakowane są kompetencje, umiejętności (wrodzone i nabyte), talenty, upodobania, a nawet cechy charakteru.
[3] Prawdopodobnie wynika to także z pewnej łatwości ich testowania, dostępnej obserwacji laika.
[4] Przy takich okazjach, owa „praktyka” pozostaje z reguły niezdefiniowana, nikt nie zaprząta sobie głowy wskazywaniem niezbędnego zestawu praktycznych umiejętności, kojarzonych z daną dziedziną i sposobu, w jaki można by je oddzielić od ich teoretycznej podbudowy.
[5] Określenie to również wydaje mi się niesprawiedliwe i krzywdzące – w Polsce, w zdecydowanej większości przypadków, takim młodym ludziom nikt nie nadał żadnych przywilejów, a czasami wręcz przeciwnie. Przewaga, jaką się im przypisuje, wynika z ciężkiej pracy ich rodziców i ich własnej – nie widzę najmniejszych powodów, dla których należałoby to traktować jako przywilej, chyba że uznamy za niego sam fakt urodzenia się w rodzinie o wyższym kapitale kulturowym, co raczej należałoby postrzegać jako rodzaj szczęśliwego zbiegu okoliczności. Można być z tego powodu szczęśliwym, doceniać ten uśmiech losu, ale urzędowe poczucie winy, narzucane przez polityczną poprawność, kojarzy mi się bardziej z młodopolską egzaltacją niż z sensowną oceną sytuacji.
[6] Dla przykładu, gdyby nie polityczna manipulacja, nigdy nie udałoby się uzyskać zakładanych wyników egzaminów maturalnych z tego przedmiotu.
[7] Tak zilustrowany sposób myślenia o edukacji wydaje się paranoiczny i absurdalny, ale w rzeczywistości jest już stopniowo realizowany. Jarosław Pytlak nazwał to stacją obsługi emocji dzieci i dorosłych.
[8] Jakby kiedykolwiek było inaczej.
[9] Co może dziwić, bo, nieodmiennie, rozpowszechnienia takiej wiedzy w społeczeństwie nie potwierdzają wyniki egzaminów zewnętrznych, które podobno na jej sprawdzaniu bazują.
[10] Popularność wszelkich bieda-studiów zaczyna spadać. Coraz więcej ludzi domaga się większego udziału w oświacie szkolnictwa zawodowego i technicznego, zamiast rutynowej, ideologicznej „praktyki” teoretycznej.