Czas biegnie, no nie ogarniam tego. Powoli oswajam się z myślą, że od września nie będę dyrektorką i że musiałam zweryfikować siebie samą, i swoje przekonania. Konkurs na stołek rozpisany. Ktoś chętny? Moim marzeniem było spróbować i wiedziałam, że jak poczuję, że się nie sprawdzam, że nie umiem tej funkcji pełnić zgodnie z własnymi oczekiwaniami, to odejdę. Mam w głowie lawinę racjonalizacji, spychologii, wymówek, co i kto zawiódł, a i tak ostatecznie ląduję przy sobie. Wiem, że byłam w niektórych kwestiach bezradna, a jest to uczucie, którego nie znoszę. Wielokrotnie wyszłam z trudnej sytuacji, znalazłam rozwiązanie, znalazłam pomoc itd. Ale ogólnie to była ciągła walka o coś. I sama nie wiem w sumie, o co. O… jakiś wewnętrzny spokój. Poza tym potrzebuję z pracy czerpać przyjemność, a nie stres. Spędzamy w pracy kupę czasu i nie wyobrażam sobie funkcjonować przez dłuższy czas z poczuciem, że walczę. Gonitwa z czasem, gonitwa za nowymi umiejętnościami, gonitwa za nową wiedzą. Ostatecznie dochodzę do wniosków, że za mało umiem. Mimo szczerej chęci nauki i wewnętrznej ambicji, potrzebuję innych warunków do nauki. A może nie mam po prostu konstrukcji psychicznej do bycia dyrektorką, mimo, że wydawało mi się, że mam? A może zabrakło czegoś po stronie systemu? A może to ja zawiodłam system?
A z innej beczki. Refleksje pedagogiczne mnie nie opuszczają, jedynie nie mam głowy i czasu, aby o wszystkim pisać. Kiedyś myślałam, że uczenie dzieci samodzielności w relacjach rówieśniczych polega na odsyłaniu ich z komentarzem „Nie skarżymy”. Że muszą sobie radzić, że jak ich odeślę z kwitkiem, to nagle nauczą się sztuki komunikacji i zamiast przychodzić skarżyć będą nagle kompetentne w rozwiązywaniu trudnych/konfliktowych sytuacji z kolegami. Poza tym pod podszewką potrzeby świętego spokoju, najłatwiej przecież powiedzieć „Nie skarż, idź z nim/nią porozmawiać”. Jakież to z mojej strony było naiwne. Dobrze, że jestem teraz w innym miejscu, z inną świadomością. Dziecko przecież samo się nie nauczy. Poza tym każde dziecko ma inny temperament i inne usposobienie, inne zasoby wyniesione z domu. Komunikat „nie skarżymy” jest czynnikiem zamykającym relacje i zaufanie. Jeśli mamy w grupie dziecko, które nie potrafi jeszcze samo zadbać o to, by inni nie przekraczali jego granic i które często jest bezradne, to niestety odtrącenie go komunikatem „Nie skarżymy” lub „Oj tam, nie przesadzaj” jeszcze bardziej będzie pogłębiać jego bezradność i niemoc. Taki komunikat, prawdopodobnie zbuduje w nim przekonanie, że w sytuacji trudnej, nie ma co liczyć na dorosłego. Idąc dalej, nic dziwnego, że potem dzieje się przemoc rówieśnicza, a dorośli żyją sobie w błogiej nieświadomości. A u kogo dziecko ma szukać pomocy? Dziecko, które wdrukowane ma, że nie skarżymy. Że skarżenie nie jest dobre. Potem, jako dorośli, którzy dorastali w nurcie ostrej dyscypliny, w której nie było miejsca na słabości i proszenie o pomoc, wolimy plotkować, użalać się, zapijać i zajadać stres, uciekać w autoagresję lub przemoc wobec innych lub w smutek i bezradność albo w maskę pt. „Jest wszystko ok”. Jeśli przez okres dziecięctwa nikt nam nie pokazał i nikt nas nie nauczył i nikt nie zbudował w nas sprawstwa, jak sobie radzić w trudnej sytuacji, to potem niestety jesteśmy świadkami kolejnych tragedii. O ile byłoby łatwiej, gdyby promowana była postawa „Proś o pomoc, dobrze zrobiłaś/zrobiłeś, że mi to zgłosiłaś/zgłosiłeś” i „Zawsze ci pomogę”. I z drugiej strony ważne, aby zachować czujność w tej pomocy, bo granica między nauką samodzielności a nadgorliwością i wpychaniem dziecka w wyuczoną bezradność jest bardzo cienka. Ale z pewnością dziecku dużo bardziej jest potrzebny dorosły, który pomoże i wesprze niż ten, który zbagatelizuje jego problem. W grupie 25 dzieci bez przerwy trzeba zachować czujność na dziecięce sprawy.
Wczoraj dziewczynka kręciła się po placu, gdzie chłopaki grali w piłkę. Kilka razy przypadkiem piłka ją trafiła. Wołałam, aby zeszła z pola gry, bo tam biegają, lata piłka bla bla bla… Chłopcy też się irytowali, że ona im przeszkadza. Na nic to wszystko, ona dalej tam się kręciła. Kurde, o co kaman. Ile można wołać? Podeszłam, chwila rozmowy. Okazuje, się że ona też chcę grać! Tylko, że nie umiała zagadać. Potrzebowała mojej pomocy. A ja tak szybko oceniłam, że ma odejść, bo im przeszkadza. No, wstyd mi. Tyle szkoleń, a i tak dałam się złapać w pułapkę braku czujności na problem dziecka. No nic, zawsze z tyłu głowy trzeba mieć pytanie, dlaczego ktoś coś robi, dlaczego nie robi, itd. I dociekać i stwarzać dzieciakom warunki do takiej relacji z dorosłym, że ten dzieciak ci po prostu powie. Bez stresu, że nie zostanie zrozumiane.