„A jeśli mamy tylko słowa, które nie wierzą w siebie i nie wierzą sobie nawzajem, słowa zawsze niegotowe, przez które życie przecieka i czujemy, że opowiadając zawsze coś tracimy?”
Kilka lat temu, gdy odczuwałam jakiś rodzaj pustki i bezsensu w mojej pracy, wzięłam udział w szkoleniu na SWPS, którego uczestnikami byli ludzie różnych profesji. Podczas jednego z warsztatów rozmawialiśmy w parach o tym, czym się zajmujemy w życiu i jaki jest cel naszej pracy. Pamiętam, że trochę wstydziłam się ujawnić, że jestem nauczycielką, bo zdarzało mi się być poczęstowaną pobłażliwymi uśmieszkami. No więc, mówiłam o tym, że uczę w szkole i że wszystko, co robię idzie z dymem, że nic po mnie ani po tym, co robię nie zostanie. Ani scenografia przedstawień szkolnych, ani kostiumy, bo wiadomo, w szkole nie ma gdzie „tych śmieci” trzymać. Ani spektakle, bo to sztuka ulotna. Architekt zostawi po sobie budynek, malarz obraz, biznesman firmę. A ja nic. Bo wszystko, co przekazuję, jest niewymierne – słowo, obraz, ćwiczenie, myśl, piosenka.
I nagle dziewczyna, młoda studentka, z którą byłam w parze mówi: „Właśnie to jest twój cel, dawanie tego, co ulotne. Architekt bez dobrego nauczyciela nie wybudowałby domu, który by się nie zawalił. To samo dotyczy innych profesji, za każdym sukcesem stoi ktoś, kto pomógł podjąć wyzwanie, dał inspirację, zadał jedno pytanie, zainteresował się, rzucił podpowiedź. Z tego twojego „dymu” powstaje świat, masz wpływ na to, co będzie w przyszłości.” Przyznam, że mnie zaskoczyła. Młoda osoba, która mówiła z takim przekonaniem, wlała we mnie jakieś światło. To była świetna lekcja – uczyć możemy się od każdego.
To pytanie dziś do mnie wróciło. Wszystkich Świętych. Co pozostawię po sobie? I z odpowiedzią przychodzą mi „Pogłosy” w reż. Marka Fiedora i Tomasza Hynka, grane we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, z poruszającą rolą Przemysława Kozłowskiego, zaczynające się tekstem z off-u:
„A jeśli mamy tylko słowa, które nie wierzą w siebie i nie wierzą sobie nawzajem, słowa zawsze niegotowe, przez które życie przecieka i czujemy, że opowiadając zawsze coś tracimy?” W tym spektaklu słowa są upostaciowione. Ten minimalistyczny w środkach przekaz mnie wytrącił kompletnie ze stanu, w jakim przyszłam. Wiercił mi dziurę w brzuchu. Czy założenie twórców polegało na tym, żeby widza bolało? Nie wiem. Mnie bolało. Bohaterem jest człowiek, który przeżywa stratę bliskiej osoby. Aktorzy, wychodzący z pleksiglasowych okienek jak pszczoły z ula. Rodzą się a jednocześnie mówią o umieraniu. Nie jesteśmy przygotowani na śmierć. „Wydaje mi się, że nigdy jeszcze nie byliśmy pod tak silnym naciskiem kultury masowej, która przedstawia taki obraz życia, jakbyśmy tego życia w ogóle nie tracili. Stwarzanie obrazu życia bez utraty to jej podstawowe oszustwo” – powiedziała kiedyś Maria Janion.[1] Wypieramy śmierć. Spotkać ją możemy w szpitalu, hospicjum.
Ale czy jesteśmy bliżej życia, jeśli nie widzimy codziennie drogi przybliżającej nas do mety? Jak sobie radzić ze stratą bliskiej osoby? Jak rozmawiać? Czy rozmawiać? W trudnych sytuacjach często słyszałam, że nie ma dobrych słów. Co zrobić ze sobą, gdy wspomnienia wyłażą z zakamarków, z każdego przedmiotu, krzesła, sąsiadów, wykonanych telefonów, rosołu? Co pozostaje? Po głosie, który kiedyś słyszeliśmy.
Ten spektakl wyrwał mnie z marazmu. Miałam wrażenie, że głosy dochodzące ze sceny, pochodzą z mojej głowy. Od kilku lat nie przeżyłam czegoś tak dojmującego w teatrze.
Żałobę każdy przeżywa inaczej, nie ma jednej recepty. Osoby pogrążone w smutku, stwierdzają, że słowa: „Jeszcze będzie dobrze”, „Trzymaj się”, czy „Wyjdź do ludzi” wcale nie pomagają. Ale są też inne, do których jesteśmy tak przyzwyczajeni, że wydają nam się neutralne, tych, których używamy z pozycji władzy. Czy zastanawiamy się jak wiele możliwości tkwi w języku, którego używamy? Które z moich słów zapamięta uczeń lub uczennica, kolega, koleżanka z pracy? Może będzie to moment, chwila, w której nic nie powiedziałam. Czy jedyne, co wiąże się z zawodem nauczycielskim to ocenianie? „Kowalska, jak ty wyglądasz?”, LGBT to nie ludzie”, „Myślałam, że jesteś inteligentną osobą”, „Dobrze Ci radzę, weź się do pracy”, „Ja na twoim miejscu nie wypowiadałabym się na ten temat, “Jednak jesteś ofiarą”, Jak będziesz tak się uczyć, to nic z ciebie nie będzie”. Bierzmy odpowiedzialność za język, którego używamy. Nie wykorzystujmy pozycji i władzy do poprawiania sobie samooceny, bo wtedy rzeczywiście wszystko, co robimy może pójść z dymem.
Inka Ilasz
[1] M. Janion w wywiadzie, który przeprowadziła z nią Katarzyna Bielas w 2002 r. („Wysokie Obcasy”).
fot. Natalia Kabanow
Bardzo dziękuję za komentarz, wierzę, że mamy wpływ. Nie uświadamiamy sobie tego, gdy nasi uczniowie i uczennice opuszczając szkołę, zanurzają się w pędzący świat, gdy brakuje nam informacji zwrotnej. A jednak nawet w barze szybkiej obsługi mogą zdarzyć się cuda. Jako ludzie jesteśmy odpowiedzialni za każdą najmniejszą czy nawet najkrótszą relację. Nie możemy być pewni, jakim ziarnem będą nasze słowa lub czyny. Zatrzymuje mnie zdanie: „Trzeba dziś mieć ogromną siłę przebicia, by znaczyć coś więcej”. Dla mnie ważne jest pytanie, ile znaczymy sami dla siebie. A potem możemy zastanawiać się, kim jesteśmy dla innych? Myśl, że nie muszę zadowalać innych jest wyzwalająca. Wystarczy uwierzyć, że to, co robisz jest ważne. To jedno zdanie obróciło mój sposób patrzenia na wykonywany zawód. Skoro tak, to znaczy, że to może działać też w drugą stronę. Pozdrawiam I. I.
Przepraszam za wyimki, ale wydają mi się ważne:
„Pamiętam, że trochę wstydziłam się ujawnić, że jestem nauczycielką, bo zdarzało mi się być poczęstowaną pobłażliwymi uśmieszkami.” – Dzielę z Panią to wrażenie, wielokrotnie doświadczałem tego uczucia. Myślę, że dobitnie świadczy to o postrzeganiu naszej profesji w społeczeństwie. No cóż, wiele rzeczy się na to składa…
„Z tego twojego „dymu” powstaje świat, masz wpływ na to, co będzie w przyszłości.” – Bardzo chciałbym w to wierzyć. Mam jednak wrażenie, że obecnie szkoła stała się raczej barem szybkiej obsługi, z którego niewielu chce cokolwiek pamiętać i nie mówię tu jedynie o curriculum. Chyba jest to wynik ogólnego trendu kulturowego – stajemy się jedynie jednym z bodźców produkowanych przez środowisko codziennie tysiącami. Trzeba dziś mieć ogromną siłę przebicia, by znaczyć coś więcej, a przecież w większości (taką mam nadzieję) nie jesteśmy gorszymi nauczycielami niż ci uczący naszych rodziców i dziadków, i których oni wciąż pamiętają i w jakiś sposób roznoszą ich „dym”. Pozdrawiam serdecznie, RR.